Toruń

Zapraszam na dalszy ciąg relacji z wycieczki do Torunia (pierwszy wpis tutaj). Dziś naprawdę będzie o tym mieście. I to będzie długi wpis. Nie potrafiłam ominąć żadnego miejsca i nie mogłam wybrać najlepszych zdjęć. Mając na myśli najlepsze, chodzi mi oczywiście o takie, które przedstawią to, o czym piszę. Jakość bowiem jest bardzo amatorska, ale fotografować lubię i nie przestanę.

To miał być elegancki, profesjonalny wpis. Naszukałam się mapek Starego Miasta, naczytałam o trasach turystycznych. I w pewnym momencie miałam dość. Zatrzymałam się na chwilę i próbowałam sobie przypomnieć, po co piszę o swoich wycieczkach, o całym tym moim „bywaniu”. Przecież chcę się dzielić swoim spojrzeniem na świat. Nie chcę być przewodnikiem. Dlatego macie to, co widzę i co czuję, gdy podróżuję. Bez mapek, profesjonalnych opisów. To nie jest blog podróżniczy. Ja się snuję po świecie z wierszem pod pachą, z innym spojrzeniem, z metaforą pod rękę. A czasami z humorem. Zaczynamy…

Po wizycie w gołanieckim zamku nigdzie się już nie zatrzymywaliśmy. Gnaliśmy na Toruń, podziwiając drogi, łąki, lasy i „leśnorozkoszne” panie. Podziwiam je, naprawdę. Dwanaście stopni, słońce bawi się w berka, a one w mini. Jedna nawet spódniczki zapomniała. Nie wiem, może coś ją po tym lesie goniło i zdarło odzienie. Nie dość, że bez kiecki, to majtek na pośladach zabrakło – jakieś szelki łączyły górę z pończochami. I twarz pewnie brzydką miała, bo odwrócona jakaś taka stała. Tylko plecy i pośladki widoczne były. Za to druga cudnym kolorem włosów mnie zachwyciła. Taka ognista, wymarzona moja czerwień. Nawet chciałam podjechać i zapytać o odcień, ale mąż niechętny był. No i w sumie dobrze…

W końcu dotarliśmy, a ja przestałam gadać o tych leśnych nimfach, o których wciąż nie mogłam przestać myśleć? Czyżby zazdrość? Oczywiście o te włosy mi chodzi, nie o to, że one tak w tym lesie same (a potem już nie same)…

Zaparkowaliśmy nieopodal Collegium Maximum, czyli na pierwszym wolnym parkingu niedaleko rynku.

Kiedy tylko wyszliśmy z auta, słońce zawinęło się w chmury na dobre. Nie było przyjemnie, a pojedyncze kropelki deszczu wprawiły w drżenie moje usteczka. Już mi się oczy pociły. Powiem wprost – byłam zła. I dzięki tej złości zorientowałam się, że jestem głodna. Kupiliśmy kanapki i kawkę.  Trzeba było siedzieć w parku, na zimnej ławce. Takie czasy. Zastanawiałam się, co zrobić z maseczką, ale ostatecznie zdjęłam. Przecież nie mogłam jej zjeść, bo jeszcze by mnie zamknęli. Przez chwilę szliśmy wzdłuż Wisły. Taakie piękne zdjęcia słoneczne chciałam zrobić, ale szarość opanowała otoczenie. Znowu byłam zła.

Jedynym pocieszeniem był aparat i fotkowanie wszystkiego, co ciekawe (w moim odczuciu). Mam tak, że lubię oglądać kamienice. Nie mam pojęcia o architekturze, nie znam fachowych nazw poszczególnych elementów budownictwa. Ale właśnie dlatego sprawia mi ogromną przyjemność oglądanie tych cudów własnymi oczami. Bez porównywania, bez osadzania w czasach, stylach, nazwiskach. Jak ładne, to po prostu patrzę i myślę, jakby to było mieć taką kamienicę na własność. Wchodzić do ciemnej klatki, skradać się po skrzypiących schodach od okienka do okienka.

Kamienice miejskie mają swój urok. Jednymi z piękniejszych są Dom Mikołaja Kopernika i Dwór Artusa. Niestety ze względu na pandemię nie mogliśmy zwiedzać wnętrz, a pamięci odświeżyć nie mogę, bo wszystkie zdjęcia sprzed kilku lat, kiedy byliśmy tam na rodzinnych wakacjach, zaginęły razem z laptopem…

Dobrze, że chociaż cegła była dostępna bez ograniczeń. Wszelkie bramy, mury i budowle musiały zostać uwiecznione.

Do rynku dotarliśmy od strony Krzywej Wieży, która według legendy sama się nie skrzywiła. Wybudował ją Krzyżak, który zakochał się w pięknej toruniance i żył z nią w grzechu. Kiedy prawda wyszła na jaw, dziewczę ukarano chłostą, a zakonnik musiał postawić wieżę tak krzywą, jak cała jego dusza. Do teraz budowla jest miernikiem grzechów. Wystarczy stanąć pod krzywym murem i stać jak najdłużej. Im dłużej człek postoi, tym mniej grzeszny. Żaden niegodziwiec nie utrzyma równowagi. Przyznam, że ze strachu nie stanęłam. Nie chciałam wspominać swoich przewinień, więc czym prędzej się oddaliłam.

Już z daleka zobaczyłam znajomy ośli zadek. To był znak, że zbliżamy się do tego co, Ziemię ruszył i ze Słońcem miał układ, ale tylko słoneczny.

Stary piernik Kopernik nic się nie zmienił. Cały czas stoi na postumencie i liczy gołębie.

Oczywiście zabrałam ze sobą książeczkę z legendami toruńskimi, którą kupiłam dzieciom podczas naszej pierwszej wizyty.

Zegar odliczał godziny na jednym z największych ratuszy w Europie.

Gotycka budowla z XIV wieku zachwyca nie tylko z zewnątrz. Udało się wejść na otulony cegłami dziedziniec. Wnętrza były zamknięte, ale brak ludzi i ta dawna, średniowieczna cisza sprawiły, że zupełnie inaczej spojrzałam na to miejsce.

Figurki dawnych mieszczan dodają temu miejscu uroku.

Obejrzałam cały ratusz z zewnątrz i nie mogłam się zorientować, która z mniejszych wież oznacza wiosnę. Bo musicie wiedzieć, że ratusz wybudowano zgodnie z kalendarzem. Tak głosi legenda. Główna wieża to rok, cztery mniejsze to pory roku. Dwanaście większych sal oznaczało liczbę miesięcy, a siedem małych – dni tygodnia. Tylko okna sprawiły kłopot, bo wstawiono ich trzysta sześćdziesiąt pięć. Dlatego w roku przestępnym wstawiano dodatkowe okno, a po roku je likwidowano. Ciekawam, czy za każdym razem to było to samo okno…

Pod fontanną bez zmian. Flisak wciąż gra, żeby przepędzić legendarne żaby, które dawno temu opanowały miasto. Burmistrz postanowił wtedy oddać rękę córki i sporą sakiewkę spryciarzowi, który pozbędzie się kumkających skoczków. Młody flisak zagrał na skrzypeczkach tak pięknie, że zauroczone tą muzyką płazy (najpierw wpisałam gady, ale sprawdziłam w Google) tłumnie się wokół niego zebrały, a on wyprowadził je na bagna. Chłopak ożenił się z dziewczyną, wesele trwało siedem dni i siedem nocy. A potem urodziło im się siedmioro dzieci – oczywiście nie w ciągu tych siedmiu nocy. Jakiś czas minął. Żabki siedzące na fontannie przynoszą szczęście – wystarczy dotknąć grzbietu i pomyśleć życzenie.

Pożegnałam żabcie i poszłam do sympatycznego psiaka. Filuś nadal trzyma w pysku melonik swojego pana, profesora Filutka i pilnuje jego parasola. To bohaterowie popularnego niegdyś komiksu drukowanego w „Przekroju”. Pociągnęłam Filusia za uch, żeby przyniósł mi szczęście. Ogonka nie ruszałam, bo szczęścia w miłości nie potrzebuję. Moja miłość przecież stała nieopodal.

Zmierzając w stronę Rynku Nowomiejskiego, wstąpiłam do Biedronki przy ul. Szerokiej, ale nie zrobiłam zakupów. Można tam podziwiać dawne freski, które zachowano

Spacer ulicą Podmurną zakończył się pożarciem gorącego chaczapuri ze szpinakiem. Pierwszy raz próbowałam tego przysmaku i smakował zacnie.

Ogrzana od środka i najedzona mogłam ruszyć na zamek jak prawdziwa księżniczka. Niestety brama była zamknięta. Nie można było oglądać nawet tego, co znajdowało się na zewnątrz. Podziwiałam stare mury, a zdjęcia za bramą powstały po wciśnięciu aparatu przez kraty.

Pierniki na każdym kroku…

Spacer uliczkami…

W kierunku Rynku Nowomiejskiego…

Uwielbiam dostojność budowli sakralnych.

Kościół Świętych Apostołów Jakuba i Filipa

I inne cuda 🙂

A tutaj przebywał sam Chopin. Jest nawet grająca ławeczka (podobno… bo nie mogłam jej uruchomić).

I oczywiście… NIEBIESKI 🙂

Pałac i zamek w jeden dzień, czyli Pietronki, wiatraki i Gołańcz

Miało nie być tego wpisu, bo utrata połowy tekstu była dla mnie znakiem, żeby już się za to nie zabierać. Przemyślałam jednak i stwierdziłam, że napiszę. Ale nie tak, jak chciałam wcześniej. Zrobię to bez udziwniania, bez upiększania. Po swojemu. Za bardzo myślałam o pięknych zdaniach, o formie, która rzuci na kolana. A po co rzucać? Wystarczy przeczytać i obejrzeć.

Zaczęło się zwyczajnie

Pewnego niedzielnego ranka ruszyliśmy w stronę Torunia. Pogoda nie była zbyt zachęcająca, ale chciałam w końcu zobaczyć coś poza łąkami i polami w mojej okolicy.

Zanim osiągnęliśmy cel, zdążyłam sobie zapewnić trzy atrakcje, które uwieczniłam na zdjęciach.

Pietronki

Wystarczyło jedno spojrzenie na tabliczkę informacyjną, żeby mąż na mój znak skręcił ostro w lewo. W ostatniej chwili. Obiecałam, że pstryknę tylko kilka zdjęć.

Wyszłam z auta niepewnie, bo koło pałacu kręciło się dwóch mężczyzn, ale nie chciałam stracić okazji, więc podeszłam bliżej. Miałam nadzieję, że grzeczne „dzień dobry” sprawi, że nie zaczną mnie gonić. Panowie okazali się niegroźni. Powiem nawet, że byli zadziwiająco chwiejni fizycznie jak na tę niedzielną porę. Jeden z nich pomylił mnie z panią Jolą, ale był na tyle świadomy, że zauważył pomyłkę. Ciekawiło go tylko, co robię i skąd jestem. Kiedy zaspokoił ciekawość, kilka razy powtórzył jeszcze: „Myślałem, że to pani Jola” . Starałam się nie wchodzić w zbędną dyskusję.

Pałac w Pietronkach pochodzi z XIX wieku. Powstał na miejscu dawnego dworu. Nie jest w najgorszym stanie, ale zawsze mogłoby być lepiej.

Zachwycił mnie park wokół. Żałowałam, że nie było czasu na dłuższy spacer. Wokół pachniało wiosną, a drobne kwiaty i listki dekorowały świeże, jędrne gałązki.

W centralnym miejscu stało majestatyczne drzewo. Jak wieloręki bożek chroniący budzącą się do życia roślinność.

Niektóre drzewa kłaniały się nisko na widok porannych gości, inne prężyły dumnie ramiona i pokazywały twarde muskuły…

Wiatraki

W życiu nie widziałam tylu wiatraków naraz. Co kilkadziesiąt metrów kazałam się zatrzymywać, by popatrzeć z bliska na te białe olbrzymy.

Zamek w Gołańczy

Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie przejdę (ani nie przejadę) obojętnie obok żadnego zamku, jeśli tylko znajduje się w zasięgu drogi lub oka.

Kiedy wjechaliśmy do Gołańczy, mój mąż przypomniał sobie, że gdzieś już słyszał tę nazwę. Uświadomiłam mu, że to było na pewno wtedy, gdy marudziłam o zamkach, których jeszcze nie zwiedziłam. Wiedziałam, że kilka czy kilkanaście minut nas nie zbawi. Cały dzień był przed nami, a słońce powoli wychylało się zza chmur.

Zamek, a raczej jego ruiny, pochodzi z połowy XIV wieku i był przez lata rozbudowywany. Dziś możemy podziwiać tylko obronną wieżę mieszkalną. Budowla była świadkiem tragicznej historii. W 1656 roku zamek został zdobyty przez Szwedów. Doszło do straszliwej rzezi, podczas której w brutalny sposób zginęło nawet 400 osób. Świadczy o tym odkryta w 2010 roku zbiorowa mogiła. Znaleziono w niej zbezczeszczone ciała – nagie, ze śladami dobijania.

Zamek zaintrygował mnie, gdy tylko spojrzałam na niego po raz pierwszy. Zwróćcie uwagę, że kiedy idzie się w jego stronę, wygląda, jakby krzyczał, jakby był śmiertelnie przerażony. Dwa prostokątne okna u góry to szeroko otwarte oczy, a poniżej jest otwór w kształcie półokręgu, który przypomina rozwarte w krzyku usta.

Okazuje się, że to miejsce ma swoją smutną legendę, która w nieco inny sposób przedstawia masakrę z czasów potopu szwedzkiego. Powstały nawet dwie wersje.

Jedna mówi, że kiedy dzielnie broniący zamku kasztelan uświadomił sobie, że nie ma szans, postanowił wyjść na spotkanie z najeźdźcą, licząc na jego litość wobec najsłabszych. Towarzyszyła mu piękna córka Hanka. Gdy dowódca szwedzkiego oddziału ujrzał piękną dziewczynę, zgodził się na warunki, ale podał też swój – starościanka miała zostać jego żoną. Hanka przystała na jego propozycję tylko po to, by uratować mieszkańców. Obiecała, że po ich uwolnieniu ona także opuści zamek. Szczęśliwy Szwed wydał rozkaz, by przerwać atak. Wtedy Hanka weszła na zamkowe mury znajdujące się tuż przy jeziorze i rzuciła się do wody.

W drugiej wersji Hanka, która walczyła o zamek lepiej niż niejeden rycerz, na wieść o przegranej honorowo rzuciła się do jeziora Smolary.

Każdego roku, 23 czerwca, z jeziora wyłania się postać kobiety w sukni z wodorostów, z liliowym wiankiem na głowie. Przechadza się wzdłuż zamkowych murów, a o północy znika w tafli jeziora. Potem pod łukiem bramy pojawia się czarna postać. Mówi się, że to zrozpaczony ojciec Hanki.

Otoczenie zamku jest naprawdę piękne. Miałam ochotę zrobić zdjęcie każdej roślince, każdemu kwiatkowi, ale musiałam pamiętać, że to nie był główny cel naszej wycieczki.

A wrony krakały złowieszczo…

Miało być o Toruniu. Ale o tym w kolejnym wpisie…

Człuchów

Dziś ostatnia część relacji z wycieczki do Człuchowa i okolic.

Zamek krzyżacki

Chojnice i Charzykowy trzeba było pożegnać. Zamek w Człuchowie zostawiłam sobie na koniec, bo byłam tam już kilka razy. Gdyby czas nas zaskoczył, przeżyłabym bez wizyty we wnętrzach. Na szczęście udało się zobaczyć wszystko jednego dnia.

Zwiedzanie w maseczkach nie było zbyt komfortowe, zwłaszcza w środku, ale to nie był czas na narzekania. Mieliśmy zaledwie godzinę, więc staraliśmy się chociaż przejść przez wszystkie pomieszczenia.

Wejścia na wieżę też nie mogłam sobie odpuścić. W pewien sposób fascynuje mnie ten moment, gdy wchodzę do góry krętymi kamiennymi schodami i wyobrażam sobie, że mogę utknąć tu na zawsze. Jest ciasno i duszno, oddech gęstnieje, a bicie serca jest tak głośne, jakbym miała je w dłoni. Często podczas takich wspinaczek miewam napady paniki, ale nie daję po sobie poznać. Każde wejście na szczyt jest więc dla mnie osobistym sukcesem, pokonaniem kolejnych psychicznych barier. Wtedy uczę się siebie, swoich reakcji, nawiązuję bliższy kontakt z ciałem, porządkuję myśli.

Wiatr we włosach i panorama Człuchowa oglądana z zamkowej wieży – tyle mi wystarczy, by poczuć pełnię.

Stąpanie po kamieniach i dotykanie zimnych cegieł jest ucztą dla moich zmysłów. Wyczuwam kroki dawnych mieszkańców, czuję chłód zimnych zbroi. Schodzę do wiekowych piwnic w poszukiwaniu najlepszych trunków, zaglądam do komnat, słyszę ciche modlitwy zakonników. Ten świat żyje wtedy we mnie.

Nie pytajcie, dlaczego kocham zamki, zwłaszcza średniowieczne. Nie wiem… Nigdy nie przepadałam za historią i nadal nie interesują mnie konkretne wydarzenia, daty. Może fascynuje mnie ta głucha cisza?

Rynek

Tego dnia na rynku akurat była impreza z foodtrackami. Choć byliśmy już nieziemsko głodni, tłumy były takie, że nabawić się można było albo skrętu kiszek przez godzinne stanie w kolejce, albo koronawirusa. Żałuję, że nie było tyle przestrzeni, by zrobić więcej zdjęć.

Canpol

Musieliśmy zatrzymać się gdzieś, by nakarmić ciała. Najbliżej, i po drodze, był tylko Canpol, czyli wszystko, czego potrzeba podróżnemu. Stacja, sklep, restauracja i zoo.

Długie oczekiwanie na posiłek umiliłam sobie spacerem wśród zwierząt żywych.

I martwych…

Wsłuchiwałam się w szum drzew, a potem w szum deszczu. Zdążyłam dotrzeć do restauracji przed ulewą, ale kilka zdjęć udało się zrobić.

Jeśli będziecie przejazdem, naprawdę polecam. Najlepiej byłoby bez tłumów, ale chyba nie ma ciekawych miejsc bez ludzi.

Koniec wycieczki. Kiedyś nauczę się robić piękniejsze zdjęcia, chociaż te moje są takie… moje 😉

Podobają się Wam moje podróżne opowieści? Chcielibyście poznać więcej miejsc?

Chojnice i Charzykowy

Ciąg dalszy snucia się po Chojnicach i okolicach.

Zanim opuściliśmy na dobre rejony chojnickiego rynku, musiałam koniecznie wejść do dwóch usytuowanych obok siebie kościołów.

Słońce przygrzewa coraz mocniej, więc schronienie się pośród średniowiecznych zimnych murów daje ukojenie nie tylko duchowe. Gotycka Bazylika Ścięcia św. Jana Chrzciciela pochodzi z XIV wieku i pamięta wielokrotne pożary. Wnętrze nie prezentuje się tak okazale, jak sugeruje widok fary z zewnątrz. Wystarcza mi zaledwie 15 minut, by obejść świątynię, ale nie wielkość, lecz wrażenia są najważniejsze.

Zupełnie nie mogę pojąć mojej fascynacji średniowiecznymi murami mimo braku zainteresowań historycznych czy architektonicznych. Przebywanie w pobliżu budowli powstałych z kamienia lub czerwonej cegły koi, pobudzając jednocześnie wyobraźnię.

Tuż obok fary znajduje się barokowy pojezuicki Kościół Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny zwany też kościołem gimnazjalnym.

Wnętrze, jak na barok przystało, jest jasne i bogate. Potrafię docenić ten przepych, choć moje oko takimi widokami cieszy się tylko przez chwilę, a serce nie bije tak samo jak podczas oglądania surowych, gotyckich wnętrz.

Zostawiam za sobą historię i wychodzę w nowoczesne miasto tętniące życiem.

Idę na spotkanie z naturą do Parku Tysiąclecia.

Miejsce, które w 2014 roku zyskało tytuł najpiękniejszego parku w Polsce, rzeczywiście robi wrażenie. Tuż przy wejściu wita nas Kopernik. Przez cały park ciągną się alejki spacerowe o długości ponad 5 km. Trzy zbiorniki wodne połączone mostkami oblegane są przez kaczki, które bez obaw można karmić specjałami zakupionymi w kaczkomacie.

Każdy tutaj znajdzie miejsce dla siebie; może przysiądzie na ławeczce, pozwoli dzieciom szaleć na jednym z placów zabaw, albo poćwiczy na siłowni pod chmurką lub będzie śmigał po skateparku. Bardzo ciekawym pomysłem są alejki tematyczne. Nie wiem, ile ich jest, ale udaje mi się przejść aleją Sztuki i aleją Historyczną.

Idąc za tłumem, trafiam na zlot pojazdów zabytkowych. Największe zainteresowanie wzbudzają we mnie oczywiście wszelkie maszyny w kolorze niebieskim 😉

Głód zaczyna dokuczać, więc sprawdzam aktualną godzinę na zegarze słonecznym i zmierzam w stronę pszczół z zapytaniem, czy mają dla mnie słodki deser?

Promienie słońca coraz intensywniej drapią w twarz, wdzierają się pod bluzkę. Słodycz miodu tu nie wystarczy. Wody mi trzeba. A gdzież więcej znajdę niźli w jeziorze?

Charzykowy znajdują się przysłowiowy rzut beretem od Chojnic. Wspaniała przystań wypełniona po brzegi pachnie przygodą. Pomiędzy bujającymi się na wodzie żaglówkami bez przestrachu przepływają kaczki i łabędzie. To, co żywe i to, co stworzone przez człowieka, tutaj jednoczy się z taflą wody.

Jest spokojnie, brak rozkrzyczanych turystów. Na rozjaśniony słońcem błękit nieba napierają ciemne chmury. Od strony wody ciągnie przejmujący chłód, wiatr delikatnie bawi się włosami, a ja chwytam tę chwilę i zamykam w pocałunku.

Jeszcze spacer wzdłuż plaży, przejście wokół amfiteatru i powrót do auta cichą uliczką, która uśpiona zapewne czeka na kolejny sezon.

CDN…

Chojnice

Kolejna niedziela. Tym razem decyzja o wyjeździe pojawiła się wcześniej. Miałam czas, by przygotować plan. Po kawie wypitej w rodzinnym gronie jak najszybciej chciałam zobaczyć coś nowego. Kilkakrotnie odwiedzany już człuchowski zamek zostawiłam na koniec, aby ujrzeć najpierw miejsca, w których jeszcze nie byłam.

Obiecałam sobie, że przyłożę się do zdjęć i postaram się uwieczniać wszystko, co zaskoczy moje oko. Pierwszą okazję miałam już zanim wyjechaliśmy z miasta. Moją uwagę zwróciło oryginalne ogrodzenie.

Chojnice

W Chojnicach zjawiliśmy się przed południem. Kamienice, które mijaliśmy, zmierzając w stronę rynku, były cudownym wstępem do tego, co było dalej.

Gdy oczom moim ukazał się ceglasty budynek, wiedziałam, że będę tu dłużej, niż przypuszczałam. Neogotycki ratusz to prawdziwe serce chojnickiego rynku. Wybudowany na początku XX wieku zachwycił mnie nie tylko ciekawymi płaskorzeźbami, ale równie cudownie rzeźbionymi drzwiami, do których mam słabość. Półnagie kobiety z brązu bez skrępowania kąpały się w fontannie, dzieląc się orzeźwiającymi kroplami.

Wrześniowe południe, muskające twarz letnimi promieniami, ale pachnące już jesienią, zachęcało do spaceru. Kolorowe kamienice otulały rynek, spoglądając z góry na przechodniów. Boczne uliczki intrygowały stoiskami pełnymi staroci.

W Bramie Człuchowskiej panował ruch. Tajemne przejście pomiędzy średniowieczną historią a współczesnością. Po drugiej stronie ciąg dalszy kolekcji staroci porozkładanych na ziemi. Mieszanina potu, nieświeżych ubrań i oddechów. Cygańskie dzieci obejmowały gestykulujące matki. Łamana polszczyzna z ukraińskim akcentem. Intrygująca różnorodność i niezwykłość, której doglądał skrzydlaty stróż

Niestety muzeum było nieczynne. Czmychnęłam więc w wąziutką uliczkę, by poczuć bliskość dawnych opowieści i odpocząć pod starym murem jak strudzony wędrowiec. Podeszłam do każdej baszty, by sprawdzić, czy nie ukryto w żadnej z nich księżniczki.

Bramy, drzwi i okna zamknięte.

Idę dalej. Otwieram serce…

CDN 😉

Wrzosowe Wydmy

Ostatnia niedziela sierpnia łaskocze mnie chłodem w stopę. Otwieram jedno oko i jeszcze na wpół zamglona źrenica dostrzega uchylone drzwi balkonowe. Doceniam jednak ten gest ze strony poranka, bo wybudza mnie na dobre. Zimna skóra chce się skryć pod kołdrą, ale jasność, która wdarła się do pokoju, tańczy już na pościeli, głaszcze meble i ściany. Czas wyprostować zastygnięte kości, wyjść naprzeciw słońcu, które za wszelką cenę próbuje przebić się przez chmury. Przeciągam się delikatnie, by nie zbudzić męża. Ostrożnie zsuwam z siebie pościel i z gracją siadam na łóżku. Czuję na stopach zimny powiew, więc sięgam po ciepłe skarpety, zwisające z oparcia fotela. Teraz mogę stanąć na chłodnej podłodze.

Reszta mieszkania jest mroczna, osaczona ciężkimi roletami. Zapraszam do salonu jasność i postanawiam, że to będzie piękny dzień. Myślę o słońcu i ciepłym morskim piasku. Jak dobrze byłoby zanurzyć stopy w tej sypkiej, niepoliczalnej materii. Wrzosowe Wydmy wydają się najlepszym pomysłem. Piasek i wrzosy – lato i jesień. Super! Jadę, bo niedaleko. Mąż się lituje, widząc moją minę, oznaczającą: Sama dam sobie radę!  Jedziemy razem…

Wydmy znajdują się na terenie Puszczy Noteckiej. My dojechaliśmy od strony Gogolic. Sama droga do celu, prowadząca pod koniec przez las, budziła zachwyt – wokół pagórki porośnięte wysokimi drzewami, gdzieniegdzie wrzosowe place.

Na miejscu okazało się, że nie będziemy sami. Kilka aut, ludzie robiący zdjęcia. Cóż, naturą trzeba się dzielić. Widok rekompensował brak intymności.

Postanowiłam iść najpierw w przeciwną stronę, do lasu. Szeroka, piaszczysta ścieżka poryta była śladami opon; zapewne przez kłady lub krossy. Gdy tylko stanęłam na granicy wejścia do tej drzewiastej przestrzeni, poczułam niesamowicie świeży, czysty zapach grzybów, który po brzegi wypełniał płuca. Oddech życia, pomyślałam.

Kiedy ludzi było mniej, przeszliśmy na drugą stronę, by przemierzyć złoty pas pomiędzy kwitnącymi wrzosami. Złote ziarenka połyskiwały w słońcu, zapraszając do dotknięcia bosą stopą. Szłam plażą, a wokół kołysało się fioletowe morze.  

Widok z góry zachwycał jeszcze bardziej. Nieskazitelna cisza otulała cienką woalką spokoju. Tak bałam się ją zerwać. Oddać się piaszczystej przestrzeni i czekać na opowieści z wrzosowisk – to było jedyne marzenie.

W dół schodziliśmy pomiędzy drzewami. Letnie sandały grzęzły w miękkim, soczyście zielonym mchu, drobne gałązki pstrykały jak ogniste iskierki, a strzeliste pnie szeptały czule, rozbudzając wyobraźnię.

Na drodze otoczył nas wianuszek owadów. Drobne muszki wyglądały na tle nieba jak czarne kropki malowane główką szpilki. Im bardziej człowiek zatapiał się we wrzosach, tym głośniej słychać było brzęczenie wszelkich drobnych istot z zapałem latających pomiędzy fioletowymi kępkami.

Słońce już dawno zaszło, a niebo przybrudziło się szarością. Poczuliśmy pierwsze krople deszczu, ale dopóki nie grzmiało, żal było uciekać z tego raju.

Jeszcze jedno wejście w las, pod piaszczystą górkę, by zaliczyć niedzielny trening. Wyprostowane drzewa budziły respekt.

Deszcz zacinał coraz mocniej, a spocone ramiona zaczęły marznąć. Postanowiliśmy wracać inną drogą, by jeszcze lepiej poznać okolice. I to był doskonały plan, bo zaledwie kilometr dalej, pośród gęstych, młodych drzewek dojrzałam duży, ciemny kształt. Nakazałam mężowi zatrzymać się. Obserwowaliśmy w skupieniu majaczące pomiędzy pniami stworzenie. Wbrew naszym przekonaniom, zwierzę nie spłoszyło się, ale ostrożnie zaczęło zdążać w stronę drogi. Podjeżdżaliśmy metr po metrze, by nie przeszkodzić leśnemu wędrowcy. Jeszcze nigdy nie byłam tak blisko żadnego dzikiego zwierzęcia.

Łoś to był super gość. Nie biegł, gdy przecinał drogę, ale spokojnie szedł, bacznie nas obserwując. Przez chwilę patrzyłam mu w ślepia i byłam niemal pewna, że ruszy wprost na nas…

Nie czując jednak zagrożenia, spokojnie wszedł w las, by po chwili zniknąć w gęstwinie drobnych drzewek i krzewów. Czułam się niemal jak egzotyczna podróżniczka.

Podświadomie liczyłam na kolejne atrakcje, ale rozpadało się na dobre. Zdążyliśmy tylko na minutkę zatrzymać się przy jeziorze Kłuchowiec (Głuchowiec). Narastający chłód sprawił, że nawet nie protestowałam.

Wracaliśmy od strony Chojna i żałowałam, że pogoda nie pozwoliła nam nacieszyć się kolejnymi widokami. Odpoczynek nad jeziorem musi poczekać. A wrzosy? Może we wrześniu będą piękniejsze…

Kreteńskich wakacji część 7.

To już niestety ostatni odciek serii „Kreteńskie wakacje”.

Siódmy dzień był sądny, bo ostatni. Po śniadaniu trzeba było zacząć pakowanie, żeby nie zostawić cennych majtasów i skarpetek tysiące kilometrów od domu. W sumie to nawet nie pamiętam, czy ktokolwiek z nas nosił skarpetki w tym upale. Czy w ogóle były…

Wyczytałam, że niedaleko, w Hersonissos, znajduje się Muzeum na Wolnym Powietrzu Lychnostatis. Jeśli chce się poznać Grecję, jej historię i zwyczaje, jest to miejsce naprawdę ciekawe. Spacerowaliśmy tam jakieś dwie godziny. Wszędzie można było wejść, wszystkiego dotknąć. Najbardziej spodobało mi się wnętrze greckiego domu. W dawnej szkole wcieliłam się  w  postać  nauczycielki.  I  wcale  nie byłam w swoim żywiole. Lepiej siedziało  mi  się  w ławce.

Po Grecji nieskalanej turystami przyszedł czas na Grecję wakacyjną. Namówiłam naburmuszoną rodzinkę na wycieczkę do wioski Koutoluofari. I to był błąd. Ledwo przeciskaliśmy się wąskimi jak nitki uliczkami. Jestem do teraz pełna podziwu dla męża i jego umiejętności kierownicujących. To cud, że nikogo nie rozjechaliśmy. Udało nam się zjeść pyszne lody i zrobić kilkanaście zdjęć, ale kolejna wioseczka wypadła z planu. Oczywiście miałam focha przez kilkadziesiąt minut, choć podświadomie sama nie chciałam snuć się po tych rozgrzanych uliczkach i smażyć podeszew sandałkowych. I tak były już coraz cieńsze.

Wróciliśmy do Stalis w celu poszukiwania jadła i pitła. Wybraliśmy lokal Brothers, z którego można było wyjść wprost na plażę i zatonąć w niebieskich widokach. A po obiadku deser w Sweet Bakery. Tyle tam było pysznych słodkości, że nie wiadomo było, co wybrać. Najlepszą więc opcją wydawała się zwyczajna lodowa gałka.

A potem błogie lenistwo przy hotelowym basenie. Ze smutkiem spoglądałam na piętrzące się w oddali góry, mając świadomość, że to ostatnie spojrzenia.

Na uroczystą kolację wybraliśmy się ponownie do Kateriny. Zanim tam jednak dotarliśmy, postanowiłam oczyścić stopy z wszelkich niegodziwości, by czuć się jak grecka bogini, którą w owe całują wyznawcy. Pomogły mi w tym… pijawki z Fish Spa. Serio. Każdego dnia zatrzymywałam się tam i obserwowałam małe żyjątka wodne, które z zapałem atakowały stopy klientów. Nie miałam jednak odwagi, by dobrowolnie poddać się rzezi. Kiedy jednak masz świadomość ostatniej szansy, mózg pracuje inaczej. No namówiłam się. Z córką razem. Mąż stwierdził, że nie może, bo nie da niewinnym rybkom zdechnąć, gdy wsadzi tam nogi.

Pożegnalny spacer po Stalis zakończyliśmy (a jakże!) drinkami w Chillout. To znaczy – my drinkami, dzieci soczkami. Pod koniec biesiadowania zaskoczył nas cudowny deszcz. Spadł nagle, oczywiście z nieba. Dla nas była to niesamowita atrakcja po siedmiu upalnych dniach. Poetycko stwierdziła, że niebo zaczyna płakać z powodu naszego wyjazdu. Tak samo płakało, gdy zdążaliśmy autokarem na lotnisko. Płacząca wyspa o 4.00 nad ranem rozrywała mi serce. To był już koniec…

Kreteńskich wakacji część 6.

Przedostatni dzień greckiej przygody postanowiliśmy spędzić spokojniej. Wreszcie się wyspaliśmy, a po śniadaniu od razu rozłożyliśmy się przy basenie.
Teraz dopiero czuło się luksus. Słońce, woda i zimne napoje. Żyć, nie umierać.
Po basenowym lenistwie w planach było zwiedzanie najbardziej znanej greckiej wioski – Kritsy, z którą wiąże się ciekawa legenda.
Gdy dotarliśmy na miejsce, poinformowałam rodzinkę, że szukamy tawerny z dobrym a tanim żarłem.
Tak naprawdę, poza obiadem, chciałam znaleźć sklep, o którym przeczytałam w internetach.
Po półgodzinnej wycieczce stanęliśmy przed małym sklepikiem. Nad wejściem wisiał szyld z napisem NOSTIMON.
W drzwiach stała kobieta. Kiedy mąż i dzieci zaczęli dopytywać, dlaczego się zatrzymaliśmy, pani spojrzała na nas, a w jej oczach pojawił się blask. Wtedy nabrałam pewności, że to tutaj.

Już spieszę z wyjaśnieniami.
Pani Ewa jest Polką i od wielu lat mieszka na Krecie, prowadząc sklepik z lokalnymi produktami. Zawsze z otwartym sercem wita rodaków i zaprasza do środka. Nostimon jest po brzegi wypełniony greckimi produktami, ma niesamowity klimat, a właścicielka swoim uśmiechem i dobrą radą sprawia, że zakupy są przyjemne i przemyślane.

Tylko, żeby nie było za nudno, że zakupki i do domku, trochę zabawy musiało być.
Otóż sklep pani Ewy oferował coś jeszcze. Degustację lokalnych trunków. A jak już wiecie, z tym akurat mam do czynienia w nadmiarze odkąd na Krecie wylądowałam.
Było więc lokalne wino. Tylko troszkę, na jedną nóżkę, a może i dwie. Kiedy rozmawiałyśmy o alkoholu, który pija się w Grecji, przyznałam, że te ich uozo i raki to mi zupełnie nie podeszły, bo za mocne i ohydne.
No to pani Ewa postanowiła zmienić moje zdanie maleńkim kieliszeczkiem raki z miodem… O mamuniu! Mogłabym głabnąć butlę i czmychać czem prędzej w góry wysokie. Taaaakie dobre było.
To był jednak wstęp do czegoś o wiele lepszego.
– Uozo z kawą – zaproponowała właścicielka.
Już sam aromat odbierał świadomość, a co dopiero smak…
Poczułam się przez chwilę jak w raju…
Oto Ewa częstuje mnie niewinnie trunkiem, niczym jabłkiem rajskim. A butelka ta, jako drzewo poznania się jawi. I poznałam, co dobre a co złe…
Pani Ewa, widząc, że smakuje wybornie (już nigdy nie ruszę naszej Wyborowej), stwierdziła, że rodaczka z jeszcze jednym łyczkiem sobie poradzi.
Kiedy zaczęło mi robić się gorąco, przyszła pora na zakupy – lokalna oliwa z oliwek i zimowa herbata z ziół zbieranych w górach w okolicach Kritsy. Przy okazji pani Ewa zarekomendowała nam najlepszą tawernę, w której spotykają się mieszkańcy, więc nie jest nastawiona tylko na zysk turystyczny. Nie zawiedliśmy się. Przyjemne, zacienione miejsce i przepyszne jedzenie skutecznie utuliły moją głowę, w której zaczęło już szumieć.

Po posiłku wybraliśmy się do starej części Kritsy. Tam dopiero był klimat! Stare, opuszczone budynki, wąskie uliczki, biel ścian, gdzieniegdzie oleandry i ten widok z tarasu przy świątyni.
Jeśli miałabym wybrać miejsce na Krecie, w którym chciałabym zamieszkać, byłaby to Kritsa.


Niestety mąż nie zgodził się na kupno podupadającego budynku, na którym wisiała informacja o sprzedaży.
Nadeszła chwila pożegnania z tą czystą kreteńską przestrzenią.

Kiedy wróciliśmy do Stalidy, musiałam ochłonąć w basenie. Mój wzrok wciąż podążał w stronę gór.
Na kolację wstąpliśmy do El Greco. Tutaj klimatu nie było. Komercyjna restauracja nastawiona na turystów. W końcu odważyłam się spróbować owoce morza, na które czaiłam się od dnia pierwszego. Zamówiłam kalmary, a żarłam… gumowe kółka. Nie wiem do teraz, czy to takie ble zawsze, czy tylko tam… Boję się sprawdzać.
A może to były oponki z małych rowerków? 
Uozo i raki już mi wrażenia wyparowały z głowy, więc tradycyjnie na nocne drinki poszliśmy, tym razem do Beachcomber. Było tak sobie przyjemnie. Może dlatego, że w głowie miałam wciąż myśl, że czas odjeżdżać…

Kreteńskich wakacji część 5.

Przypominam, że teksty tu lokowane, nie są dowodem na mój nieskazitelny kunszt literacki. To miejsce jest po to, byście mogli się pośmiać, a ja przy okazji.
Jeśli chcecie poczytać o dniu piątym mojego greckiego snu, to na wstępie już ostrzegam, że mowa będzie o zdrowiu, więc kogo moje zdrowie i moje ciało nie interesuje, może sobie od razu odpuścić czytanki.

Pewnego niedzielnego, słonecznego, pięknego, greckiego poranka…
Brzmi jak szkolne wypracowanie!
No to w niedzielę postanowiliśmy zwiedzić dwie egzotyczne plaże. Takie, które szczególnie wyróżniają się spośród tych wszystkich z wodą i piaskiem.
Pierwsza na trasie była Matala – mała wioska, w której na każdym kroku widać ślady hippisów. Sama plaża Matala to uroczy zakątek otoczony niezwykłymi skałami z mnóstwem jaskiń.
Zafudowaliśmy sobie leżaczki, bo po analizie stanu „ełro” byliśmy w miarę usatysfakcjonowani. Wszak za dni kilka odlot w kraje polskie, więc choć jedno leżakowanie się należy.


Kiedy południowe słońce przypiekało niemiłosiernie i jedynym marzeniem była zima w Polsce, mój mąż, w celu niby fizjologicznym, oddalił się.
Po kilku minutach powrócił i zapraszającym gestem, przywołał mnie do siebie. Czułam, że coś jest na rzeczy. Półprzytomna od gorączki, podążyłam za nim. Przeszliśmy kilkanaście metrów, gdy oto mąż mój zatrzymał się przed czymś w rodzaju wiaty, osłoniętej z trzech stron. Przede mną stał wysoki, chudy, pomarszczony Grek w samych galotach. Na namiocie widniał napis: GURU MASSAGE.
I tak oto sprzedana zostałam za 20 „ełro”.
Mąż mój bezczelnie oddalił się, pozostawiając mnie na pastwę rąk starego szamana. Czekałam na rytuał…

Guru kazał mi położyć się na łożu. I w jednej sekundzie pojęłam, że to nie będzie tylko masaż plecny. Na plecach to ja leżałam. Sztywna, rozłożona, w bikini samym, w które ledwo co tłuszcz swój upchałam. A najgorsze było to, że golenie części pewnych, łącznie z nogami, w dniu poprzednim sobie odpuściłam. Pan starszy był, ale jednak facet.
Przyrzekłam sobie wtedy, że przy najbliższej okazji wdową zostanę.
Za mało miałam odwagi, by uciec, więc oddałam się cudotwórcy od masażu. Modliłam się tylko, by mi kręgosłupa nie złamał. Jaka pewność, że znał się na rzeczy?
Ooooo matkoooooo! Co on mi robił!
Na prawo, na lewo, na bok, na brzuch, na plecy, do góry, na dół…
Mówię Wam! Cudaaaaa!!!
Tak mnie ponaciągał, że mi się nogi wydłużyły. Współpraca była zgrana, bo mój angielski w miarę był rozumiejąco-gadający. Zahaczyliśmy nawet o muzykę.
Kiedy zaczął nucić „Alabama song” Doors’ow, stał się moim przyjacielem.
Do czasu, gdy nucąc razem z nim, wysyczałam miętolona: „I tell you we must die.” („Mówię ci, że musimy umrzeć”).
I wtedy blady strach padł na moje oblicze. Czułam, że oto nastąpi koniec. Moje Guru Massage dokończy szamański rytuał i złoży mnie greckim bogom w ofierze.
Nic takiego jednak się nie stało. Uwielbiam swoją wyobraźnię.

Od Pana Guru wychodziłam jak nowonarodzona. Czułam, że płynę, zamiast dotykać stopami gorącego piasku. Pragnęłam mojego Guru Massage na zawsze.
Z otępienia wyrwał mnie głos męża i dzieci. Patrzyli na moją gębę, która wyrażać musiała każdą cechę, z wyjątkiem inteligencji.

Wymasowana i wyraźnie wyższa pożegnałam plażę, by pozwiedzać hipissowskie uliczki Matali. Na jednym ze stoisk kupiłam ręcznie robione kolczyki, które są moim talizmanem.

Z Matali wyruszyliśmy w kierunku Preveli Beach, po drodze zatrzymując się w wąwozie Kourtaliotiko. Opisywać nie będę, bo żaden opis, żadne zdjęcie, żaden film nie są w stanie oddać piękna i potęgi tego miejsca.
Kiedy dotarliśmy do celu, okazało się, że do plaży wiedzie stroma, kamienista, kręta trasa w dół. W taki bardzo dół. A jak wiadomo, potem będzie w górę. To znaczy w drodze powrotnej.
Preveli z lasem palmowym, przez który przepływa rzeka Megapotamos, zasilająca morze, to niespotykany widok.


Kiedy odechciało się harców w słonym morzu, można było ochłodzić stopy w zimnej rzece, a potem udać się na egzotyczny spacer wzdłuż wąwozu zacienionego liśćmi palm. Raj.

Po wyczynowej wspinaczce ku parkingowi rodzinka nie chciała już słyszeć ode mnie o kolejnych cudach natury czy zabytkach. Mieli dość. Podstępem udało mi się zawlec ich tuż przed zachodem słońca do Rethymnon. Tam niestety nie było już czasu na oględziny. Pozostało mi zadowolić się krótkim spojrzeniem na plażę i port. W innym wypadku zjedliby mnie na kolację. Jako że wszystkie restauracje były zapchane, udaliśmy się do pierwszej z wolnymi miejscami.
To była Opaka – coś na kształt Maca lub KFC.
Jedzonko było pyszne. O ile podczas posiłku umiem się ogarnąć, z obyciem w toalecie było już gorzej. Poszłam tam w wiadomym celu. Po wyjściu z kabiny ku umywalce się skierowałam, by ręce kulturalnie umyć, ale kurka znaleźć nie mogłam. Kombinowałam i rozglądałam się wszędzie, modląc się, by nikt nie wszedł i tępoty mojej nie ujrzał.
Załamana, wytarłam dłonie w suchy ręcznik. I tu pojawił się kolejny problem. Gdzie jest kosz? Po szaleńczych poszukiwaniach udało się zlokalizować dziurę w blacie. Ufff… 
Wyszłam stamtąd z rękoma skażonymi i mężowi się pożaliłam.
– A te pedały pod umywalką widziałaś? – zapytał.


Kurtyna. Do dziś przeżyć tego nie mogę. Wrócę tam kiedyś i ręce umyję. Zobaczycie.

Kreteńskich wakacji część 4.

Sobotę mieliśmy pełną wrażeń, bo zwiedziliśmy kilka miejsc.
Główną atrakcją był rejs na wyspę Spinalonga – kolonię trędowatych
Poprzedniego dnia znalazłam w internetach ofertę rezerwacji rejsu w języku polskim. Nawet polski przelew pozwolili mi zrobić, co było niesamowitą dla mnie wieścią, jako że dzięki owej transakcji kilkadziesiąt żywych „ojro” zostało w wakacyjnym budżecie.
Wybraliśmy rejs z Agios Nikolaos, aby jak najdłużej rozkoszować się morską wycieczką
i skorzystać z kąpieli w przepięknej Zatoce Mirabello.

Agios mnie zachwyciło, a zwłaszcza przystań nad jeziorem Voulismeni. Klimatyczny zakątek pełen tawern i restauracji otoczony z jednej strony malowniczymi stromymi skałami,
z drugiej – połączony kanałem ze słonym morzem. Zadaniem obowiązkowym było pstrykanie fotek, więc nie zważając na porozkładane na trasie dzikie kaczory, wypoczywające w cieniu, oddałam się bez reszty wdzięczeniu się do obiektywu. Dopiero po kilku minutach zorientowałam się, że wszędzie, dosłownie wszędzie leżą kacze kupy. Z niesamowitą łatwością kleiły się też do moich sandałków. Oczywiście nie dałam po sobie tego poznać i zdjęcia wyglądają, jakby to rzec… CZYSTO.
Na szczęście zanim weszłam na pokład, odchody, jak nazwa wskazuje – odeszły od podeszwy.
Rejs marzeń bombardował widokami – z prawej morze, z lewej morze, z przodu morze, z tyłu…. Morze? 

No woda generalnie wokół była ciągle i wiatr niemiłosierny dął.
Kiedy rzucono hasło, że za kilka minut nastąpi przerwa, podczas której będzie można zażyć słonej kąpieli, ucieszyłam się jak dziecko, jednocześnie wypatrując miejsca, w którym statek mógłby zacumować. Byliśmy daleko od brzegu. Bardzo daleko. I nagle nasz wycieczkowiec zatrzymał się. Na samym środku zatoki. Sympatyczny męski głos popłynął z głośników: Zapraszamy na piętnastominutową kąpiel. Za chwilę zostanie opuszczona specjalna platforma, z której będzie można zejść do wody.
Coooo??? Jak????
A gdzie brzeg? Piasek? Grunt?
Nie ma to jak matka załatwi wycieczkę. A ja siebie już widziałam na tej piaszczystej plaży, na fotkach przecudnych z zatoką w tle.
Nie wahałam się jednak długo i postanowiłam stawić czoła przygodzie. Zanim na trzęsących się nogach zeszłam do wody, minęło 10 minut. Dlaczego? Musiałam czekać na tych, którzy po krótkiej kąpieli wchodzili na platformę. Byłam chyba jedyną osobą, która chciała z niej zejść. Inni po prostu wskakiwali.
Jak szybko zlazłam, tak szybko wlazłam. Śmierć w oczach.
Nie jestem żadna puszczalska, więc puścić się brzegów platformy nie byłam w stanie.
W dodatku jakaś niewidzialna siła wciągała mi nogi pod statek. To zdecydowanie za dużo jak na moje nerwy. Wolałam smażyć się na górnym pokładzie.

Na Spinalondze wymiękłam po raz kolejny. Kosmiczny żar dokonał spustoszenia w umyśle – bliska omdlenia doznałam ataku paniki i jeszcze chwila, a wzywanoby helikopter. Jedyną nadzieją było ochłodzenie
w przyjemnej wodzie, ale opowieść syna o jeżowcach skutecznie mnie ostudziła. Poszukiwałam u brzegu ogromnych, czarnych piłek wielkości leśnego jeża, a nosicielami zła okazały się małe, ledwo widoczne kulki.
Tylko smutna historia wyspy dała jako takie wyciszenie.

Na szczęście w drodze powrotnej nie było kąpieli.
Po zejściu na ląd strzeliłam jeszcze kilka fotek pod pomnikiem przedstawiającym Zeusa pod postacią byka uprowadzającego Europę
i dokonałam spektakularnego przetłumaczenia z języka angielskiego napisu, znajdującego się na pomniku. Duma mnie rozepchała na wszystkie strony. Wszak to kilkanaście wyrazów aż było.

Z Agios Nikolaos ruszyliśmy do Eloundy, miejscowości z najdroższymi hotelami na Krecie. Dlatego też poszliśmy nie do hotelu
a na publiczną plażę.

Następna na trasie była malownicza Plaka. Tam, w tawernie z widokiem na Spinalongę, dokonaliśmy pożarcia greckiego żarcia, by z pełnymi brzusiami powrócić do Stalidy.

A w Stalidzie? Tradycyjnie już wieczorkiem drinki. Tym razem nawiedziliśmy restauracyjkę „Ocean”. Kelner po zapytaniu
o narodowość i po krótkiej rozmowie z mężem wyjawił, że wybiera się do Polski, a konkretniej do Gdańska, gdyż serduszko jego ku pięknej gdańszczance się wyrywa.
Za to kocham Grecję.
Tyle wycieczek po kraju i rzadko zdarzały nam się takie rozmowy. Tutaj każdy dzień owocował ciekawymi spotkaniami. Nawet jeśli był to element promocji, bardzo mi się podobało.
Kolejny dzień za nami. Czas na sen.
Zbliżamy się do końca wyprawy…