Kreteńskich wakacji część 7.

To już niestety ostatni odciek serii „Kreteńskie wakacje”.

Siódmy dzień był sądny, bo ostatni. Po śniadaniu trzeba było zacząć pakowanie, żeby nie zostawić cennych majtasów i skarpetek tysiące kilometrów od domu. W sumie to nawet nie pamiętam, czy ktokolwiek z nas nosił skarpetki w tym upale. Czy w ogóle były…

Wyczytałam, że niedaleko, w Hersonissos, znajduje się Muzeum na Wolnym Powietrzu Lychnostatis. Jeśli chce się poznać Grecję, jej historię i zwyczaje, jest to miejsce naprawdę ciekawe. Spacerowaliśmy tam jakieś dwie godziny. Wszędzie można było wejść, wszystkiego dotknąć. Najbardziej spodobało mi się wnętrze greckiego domu. W dawnej szkole wcieliłam się  w  postać  nauczycielki.  I  wcale  nie byłam w swoim żywiole. Lepiej siedziało  mi  się  w ławce.

Po Grecji nieskalanej turystami przyszedł czas na Grecję wakacyjną. Namówiłam naburmuszoną rodzinkę na wycieczkę do wioski Koutoluofari. I to był błąd. Ledwo przeciskaliśmy się wąskimi jak nitki uliczkami. Jestem do teraz pełna podziwu dla męża i jego umiejętności kierownicujących. To cud, że nikogo nie rozjechaliśmy. Udało nam się zjeść pyszne lody i zrobić kilkanaście zdjęć, ale kolejna wioseczka wypadła z planu. Oczywiście miałam focha przez kilkadziesiąt minut, choć podświadomie sama nie chciałam snuć się po tych rozgrzanych uliczkach i smażyć podeszew sandałkowych. I tak były już coraz cieńsze.

Wróciliśmy do Stalis w celu poszukiwania jadła i pitła. Wybraliśmy lokal Brothers, z którego można było wyjść wprost na plażę i zatonąć w niebieskich widokach. A po obiadku deser w Sweet Bakery. Tyle tam było pysznych słodkości, że nie wiadomo było, co wybrać. Najlepszą więc opcją wydawała się zwyczajna lodowa gałka.

A potem błogie lenistwo przy hotelowym basenie. Ze smutkiem spoglądałam na piętrzące się w oddali góry, mając świadomość, że to ostatnie spojrzenia.

Na uroczystą kolację wybraliśmy się ponownie do Kateriny. Zanim tam jednak dotarliśmy, postanowiłam oczyścić stopy z wszelkich niegodziwości, by czuć się jak grecka bogini, którą w owe całują wyznawcy. Pomogły mi w tym… pijawki z Fish Spa. Serio. Każdego dnia zatrzymywałam się tam i obserwowałam małe żyjątka wodne, które z zapałem atakowały stopy klientów. Nie miałam jednak odwagi, by dobrowolnie poddać się rzezi. Kiedy jednak masz świadomość ostatniej szansy, mózg pracuje inaczej. No namówiłam się. Z córką razem. Mąż stwierdził, że nie może, bo nie da niewinnym rybkom zdechnąć, gdy wsadzi tam nogi.

Pożegnalny spacer po Stalis zakończyliśmy (a jakże!) drinkami w Chillout. To znaczy – my drinkami, dzieci soczkami. Pod koniec biesiadowania zaskoczył nas cudowny deszcz. Spadł nagle, oczywiście z nieba. Dla nas była to niesamowita atrakcja po siedmiu upalnych dniach. Poetycko stwierdziła, że niebo zaczyna płakać z powodu naszego wyjazdu. Tak samo płakało, gdy zdążaliśmy autokarem na lotnisko. Płacząca wyspa o 4.00 nad ranem rozrywała mi serce. To był już koniec…

Kreteńskich wakacji część 6.

Przedostatni dzień greckiej przygody postanowiliśmy spędzić spokojniej. Wreszcie się wyspaliśmy, a po śniadaniu od razu rozłożyliśmy się przy basenie.
Teraz dopiero czuło się luksus. Słońce, woda i zimne napoje. Żyć, nie umierać.
Po basenowym lenistwie w planach było zwiedzanie najbardziej znanej greckiej wioski – Kritsy, z którą wiąże się ciekawa legenda.
Gdy dotarliśmy na miejsce, poinformowałam rodzinkę, że szukamy tawerny z dobrym a tanim żarłem.
Tak naprawdę, poza obiadem, chciałam znaleźć sklep, o którym przeczytałam w internetach.
Po półgodzinnej wycieczce stanęliśmy przed małym sklepikiem. Nad wejściem wisiał szyld z napisem NOSTIMON.
W drzwiach stała kobieta. Kiedy mąż i dzieci zaczęli dopytywać, dlaczego się zatrzymaliśmy, pani spojrzała na nas, a w jej oczach pojawił się blask. Wtedy nabrałam pewności, że to tutaj.

Już spieszę z wyjaśnieniami.
Pani Ewa jest Polką i od wielu lat mieszka na Krecie, prowadząc sklepik z lokalnymi produktami. Zawsze z otwartym sercem wita rodaków i zaprasza do środka. Nostimon jest po brzegi wypełniony greckimi produktami, ma niesamowity klimat, a właścicielka swoim uśmiechem i dobrą radą sprawia, że zakupy są przyjemne i przemyślane.

Tylko, żeby nie było za nudno, że zakupki i do domku, trochę zabawy musiało być.
Otóż sklep pani Ewy oferował coś jeszcze. Degustację lokalnych trunków. A jak już wiecie, z tym akurat mam do czynienia w nadmiarze odkąd na Krecie wylądowałam.
Było więc lokalne wino. Tylko troszkę, na jedną nóżkę, a może i dwie. Kiedy rozmawiałyśmy o alkoholu, który pija się w Grecji, przyznałam, że te ich uozo i raki to mi zupełnie nie podeszły, bo za mocne i ohydne.
No to pani Ewa postanowiła zmienić moje zdanie maleńkim kieliszeczkiem raki z miodem… O mamuniu! Mogłabym głabnąć butlę i czmychać czem prędzej w góry wysokie. Taaaakie dobre było.
To był jednak wstęp do czegoś o wiele lepszego.
– Uozo z kawą – zaproponowała właścicielka.
Już sam aromat odbierał świadomość, a co dopiero smak…
Poczułam się przez chwilę jak w raju…
Oto Ewa częstuje mnie niewinnie trunkiem, niczym jabłkiem rajskim. A butelka ta, jako drzewo poznania się jawi. I poznałam, co dobre a co złe…
Pani Ewa, widząc, że smakuje wybornie (już nigdy nie ruszę naszej Wyborowej), stwierdziła, że rodaczka z jeszcze jednym łyczkiem sobie poradzi.
Kiedy zaczęło mi robić się gorąco, przyszła pora na zakupy – lokalna oliwa z oliwek i zimowa herbata z ziół zbieranych w górach w okolicach Kritsy. Przy okazji pani Ewa zarekomendowała nam najlepszą tawernę, w której spotykają się mieszkańcy, więc nie jest nastawiona tylko na zysk turystyczny. Nie zawiedliśmy się. Przyjemne, zacienione miejsce i przepyszne jedzenie skutecznie utuliły moją głowę, w której zaczęło już szumieć.

Po posiłku wybraliśmy się do starej części Kritsy. Tam dopiero był klimat! Stare, opuszczone budynki, wąskie uliczki, biel ścian, gdzieniegdzie oleandry i ten widok z tarasu przy świątyni.
Jeśli miałabym wybrać miejsce na Krecie, w którym chciałabym zamieszkać, byłaby to Kritsa.


Niestety mąż nie zgodził się na kupno podupadającego budynku, na którym wisiała informacja o sprzedaży.
Nadeszła chwila pożegnania z tą czystą kreteńską przestrzenią.

Kiedy wróciliśmy do Stalidy, musiałam ochłonąć w basenie. Mój wzrok wciąż podążał w stronę gór.
Na kolację wstąpliśmy do El Greco. Tutaj klimatu nie było. Komercyjna restauracja nastawiona na turystów. W końcu odważyłam się spróbować owoce morza, na które czaiłam się od dnia pierwszego. Zamówiłam kalmary, a żarłam… gumowe kółka. Nie wiem do teraz, czy to takie ble zawsze, czy tylko tam… Boję się sprawdzać.
A może to były oponki z małych rowerków? 
Uozo i raki już mi wrażenia wyparowały z głowy, więc tradycyjnie na nocne drinki poszliśmy, tym razem do Beachcomber. Było tak sobie przyjemnie. Może dlatego, że w głowie miałam wciąż myśl, że czas odjeżdżać…

Kreteńskich wakacji część 5.

Przypominam, że teksty tu lokowane, nie są dowodem na mój nieskazitelny kunszt literacki. To miejsce jest po to, byście mogli się pośmiać, a ja przy okazji.
Jeśli chcecie poczytać o dniu piątym mojego greckiego snu, to na wstępie już ostrzegam, że mowa będzie o zdrowiu, więc kogo moje zdrowie i moje ciało nie interesuje, może sobie od razu odpuścić czytanki.

Pewnego niedzielnego, słonecznego, pięknego, greckiego poranka…
Brzmi jak szkolne wypracowanie!
No to w niedzielę postanowiliśmy zwiedzić dwie egzotyczne plaże. Takie, które szczególnie wyróżniają się spośród tych wszystkich z wodą i piaskiem.
Pierwsza na trasie była Matala – mała wioska, w której na każdym kroku widać ślady hippisów. Sama plaża Matala to uroczy zakątek otoczony niezwykłymi skałami z mnóstwem jaskiń.
Zafudowaliśmy sobie leżaczki, bo po analizie stanu „ełro” byliśmy w miarę usatysfakcjonowani. Wszak za dni kilka odlot w kraje polskie, więc choć jedno leżakowanie się należy.


Kiedy południowe słońce przypiekało niemiłosiernie i jedynym marzeniem była zima w Polsce, mój mąż, w celu niby fizjologicznym, oddalił się.
Po kilku minutach powrócił i zapraszającym gestem, przywołał mnie do siebie. Czułam, że coś jest na rzeczy. Półprzytomna od gorączki, podążyłam za nim. Przeszliśmy kilkanaście metrów, gdy oto mąż mój zatrzymał się przed czymś w rodzaju wiaty, osłoniętej z trzech stron. Przede mną stał wysoki, chudy, pomarszczony Grek w samych galotach. Na namiocie widniał napis: GURU MASSAGE.
I tak oto sprzedana zostałam za 20 „ełro”.
Mąż mój bezczelnie oddalił się, pozostawiając mnie na pastwę rąk starego szamana. Czekałam na rytuał…

Guru kazał mi położyć się na łożu. I w jednej sekundzie pojęłam, że to nie będzie tylko masaż plecny. Na plecach to ja leżałam. Sztywna, rozłożona, w bikini samym, w które ledwo co tłuszcz swój upchałam. A najgorsze było to, że golenie części pewnych, łącznie z nogami, w dniu poprzednim sobie odpuściłam. Pan starszy był, ale jednak facet.
Przyrzekłam sobie wtedy, że przy najbliższej okazji wdową zostanę.
Za mało miałam odwagi, by uciec, więc oddałam się cudotwórcy od masażu. Modliłam się tylko, by mi kręgosłupa nie złamał. Jaka pewność, że znał się na rzeczy?
Ooooo matkoooooo! Co on mi robił!
Na prawo, na lewo, na bok, na brzuch, na plecy, do góry, na dół…
Mówię Wam! Cudaaaaa!!!
Tak mnie ponaciągał, że mi się nogi wydłużyły. Współpraca była zgrana, bo mój angielski w miarę był rozumiejąco-gadający. Zahaczyliśmy nawet o muzykę.
Kiedy zaczął nucić „Alabama song” Doors’ow, stał się moim przyjacielem.
Do czasu, gdy nucąc razem z nim, wysyczałam miętolona: „I tell you we must die.” („Mówię ci, że musimy umrzeć”).
I wtedy blady strach padł na moje oblicze. Czułam, że oto nastąpi koniec. Moje Guru Massage dokończy szamański rytuał i złoży mnie greckim bogom w ofierze.
Nic takiego jednak się nie stało. Uwielbiam swoją wyobraźnię.

Od Pana Guru wychodziłam jak nowonarodzona. Czułam, że płynę, zamiast dotykać stopami gorącego piasku. Pragnęłam mojego Guru Massage na zawsze.
Z otępienia wyrwał mnie głos męża i dzieci. Patrzyli na moją gębę, która wyrażać musiała każdą cechę, z wyjątkiem inteligencji.

Wymasowana i wyraźnie wyższa pożegnałam plażę, by pozwiedzać hipissowskie uliczki Matali. Na jednym ze stoisk kupiłam ręcznie robione kolczyki, które są moim talizmanem.

Z Matali wyruszyliśmy w kierunku Preveli Beach, po drodze zatrzymując się w wąwozie Kourtaliotiko. Opisywać nie będę, bo żaden opis, żadne zdjęcie, żaden film nie są w stanie oddać piękna i potęgi tego miejsca.
Kiedy dotarliśmy do celu, okazało się, że do plaży wiedzie stroma, kamienista, kręta trasa w dół. W taki bardzo dół. A jak wiadomo, potem będzie w górę. To znaczy w drodze powrotnej.
Preveli z lasem palmowym, przez który przepływa rzeka Megapotamos, zasilająca morze, to niespotykany widok.


Kiedy odechciało się harców w słonym morzu, można było ochłodzić stopy w zimnej rzece, a potem udać się na egzotyczny spacer wzdłuż wąwozu zacienionego liśćmi palm. Raj.

Po wyczynowej wspinaczce ku parkingowi rodzinka nie chciała już słyszeć ode mnie o kolejnych cudach natury czy zabytkach. Mieli dość. Podstępem udało mi się zawlec ich tuż przed zachodem słońca do Rethymnon. Tam niestety nie było już czasu na oględziny. Pozostało mi zadowolić się krótkim spojrzeniem na plażę i port. W innym wypadku zjedliby mnie na kolację. Jako że wszystkie restauracje były zapchane, udaliśmy się do pierwszej z wolnymi miejscami.
To była Opaka – coś na kształt Maca lub KFC.
Jedzonko było pyszne. O ile podczas posiłku umiem się ogarnąć, z obyciem w toalecie było już gorzej. Poszłam tam w wiadomym celu. Po wyjściu z kabiny ku umywalce się skierowałam, by ręce kulturalnie umyć, ale kurka znaleźć nie mogłam. Kombinowałam i rozglądałam się wszędzie, modląc się, by nikt nie wszedł i tępoty mojej nie ujrzał.
Załamana, wytarłam dłonie w suchy ręcznik. I tu pojawił się kolejny problem. Gdzie jest kosz? Po szaleńczych poszukiwaniach udało się zlokalizować dziurę w blacie. Ufff… 
Wyszłam stamtąd z rękoma skażonymi i mężowi się pożaliłam.
– A te pedały pod umywalką widziałaś? – zapytał.


Kurtyna. Do dziś przeżyć tego nie mogę. Wrócę tam kiedyś i ręce umyję. Zobaczycie.

Kreteńskich wakacji część 4.

Sobotę mieliśmy pełną wrażeń, bo zwiedziliśmy kilka miejsc.
Główną atrakcją był rejs na wyspę Spinalonga – kolonię trędowatych
Poprzedniego dnia znalazłam w internetach ofertę rezerwacji rejsu w języku polskim. Nawet polski przelew pozwolili mi zrobić, co było niesamowitą dla mnie wieścią, jako że dzięki owej transakcji kilkadziesiąt żywych „ojro” zostało w wakacyjnym budżecie.
Wybraliśmy rejs z Agios Nikolaos, aby jak najdłużej rozkoszować się morską wycieczką
i skorzystać z kąpieli w przepięknej Zatoce Mirabello.

Agios mnie zachwyciło, a zwłaszcza przystań nad jeziorem Voulismeni. Klimatyczny zakątek pełen tawern i restauracji otoczony z jednej strony malowniczymi stromymi skałami,
z drugiej – połączony kanałem ze słonym morzem. Zadaniem obowiązkowym było pstrykanie fotek, więc nie zważając na porozkładane na trasie dzikie kaczory, wypoczywające w cieniu, oddałam się bez reszty wdzięczeniu się do obiektywu. Dopiero po kilku minutach zorientowałam się, że wszędzie, dosłownie wszędzie leżą kacze kupy. Z niesamowitą łatwością kleiły się też do moich sandałków. Oczywiście nie dałam po sobie tego poznać i zdjęcia wyglądają, jakby to rzec… CZYSTO.
Na szczęście zanim weszłam na pokład, odchody, jak nazwa wskazuje – odeszły od podeszwy.
Rejs marzeń bombardował widokami – z prawej morze, z lewej morze, z przodu morze, z tyłu…. Morze? 

No woda generalnie wokół była ciągle i wiatr niemiłosierny dął.
Kiedy rzucono hasło, że za kilka minut nastąpi przerwa, podczas której będzie można zażyć słonej kąpieli, ucieszyłam się jak dziecko, jednocześnie wypatrując miejsca, w którym statek mógłby zacumować. Byliśmy daleko od brzegu. Bardzo daleko. I nagle nasz wycieczkowiec zatrzymał się. Na samym środku zatoki. Sympatyczny męski głos popłynął z głośników: Zapraszamy na piętnastominutową kąpiel. Za chwilę zostanie opuszczona specjalna platforma, z której będzie można zejść do wody.
Coooo??? Jak????
A gdzie brzeg? Piasek? Grunt?
Nie ma to jak matka załatwi wycieczkę. A ja siebie już widziałam na tej piaszczystej plaży, na fotkach przecudnych z zatoką w tle.
Nie wahałam się jednak długo i postanowiłam stawić czoła przygodzie. Zanim na trzęsących się nogach zeszłam do wody, minęło 10 minut. Dlaczego? Musiałam czekać na tych, którzy po krótkiej kąpieli wchodzili na platformę. Byłam chyba jedyną osobą, która chciała z niej zejść. Inni po prostu wskakiwali.
Jak szybko zlazłam, tak szybko wlazłam. Śmierć w oczach.
Nie jestem żadna puszczalska, więc puścić się brzegów platformy nie byłam w stanie.
W dodatku jakaś niewidzialna siła wciągała mi nogi pod statek. To zdecydowanie za dużo jak na moje nerwy. Wolałam smażyć się na górnym pokładzie.

Na Spinalondze wymiękłam po raz kolejny. Kosmiczny żar dokonał spustoszenia w umyśle – bliska omdlenia doznałam ataku paniki i jeszcze chwila, a wzywanoby helikopter. Jedyną nadzieją było ochłodzenie
w przyjemnej wodzie, ale opowieść syna o jeżowcach skutecznie mnie ostudziła. Poszukiwałam u brzegu ogromnych, czarnych piłek wielkości leśnego jeża, a nosicielami zła okazały się małe, ledwo widoczne kulki.
Tylko smutna historia wyspy dała jako takie wyciszenie.

Na szczęście w drodze powrotnej nie było kąpieli.
Po zejściu na ląd strzeliłam jeszcze kilka fotek pod pomnikiem przedstawiającym Zeusa pod postacią byka uprowadzającego Europę
i dokonałam spektakularnego przetłumaczenia z języka angielskiego napisu, znajdującego się na pomniku. Duma mnie rozepchała na wszystkie strony. Wszak to kilkanaście wyrazów aż było.

Z Agios Nikolaos ruszyliśmy do Eloundy, miejscowości z najdroższymi hotelami na Krecie. Dlatego też poszliśmy nie do hotelu
a na publiczną plażę.

Następna na trasie była malownicza Plaka. Tam, w tawernie z widokiem na Spinalongę, dokonaliśmy pożarcia greckiego żarcia, by z pełnymi brzusiami powrócić do Stalidy.

A w Stalidzie? Tradycyjnie już wieczorkiem drinki. Tym razem nawiedziliśmy restauracyjkę „Ocean”. Kelner po zapytaniu
o narodowość i po krótkiej rozmowie z mężem wyjawił, że wybiera się do Polski, a konkretniej do Gdańska, gdyż serduszko jego ku pięknej gdańszczance się wyrywa.
Za to kocham Grecję.
Tyle wycieczek po kraju i rzadko zdarzały nam się takie rozmowy. Tutaj każdy dzień owocował ciekawymi spotkaniami. Nawet jeśli był to element promocji, bardzo mi się podobało.
Kolejny dzień za nami. Czas na sen.
Zbliżamy się do końca wyprawy…

Kreteńskich wakacji część 3.

Trzeci dzień greckiej przygody obfitował w wiele atrakcji, choć szczególnie śmiesznie nie było.
Po śniadaniu pojechaliśmy do starego miejsca, żeby nasycić mnie tym, co uwielbiam. Wiadomo, swój do swego ciągnie.
Co się nazachwycałam i naopowiadałam w aucie, zanim dojechaliśmy. Rodzina spodziewała się chyba wielkiego wow.
Zamiast tego musieli zadowolić się kolejną kupą starych kamieni w Knossos. Jedyne wow jakie z siebie wykrzesali, było to skierowane do świeżego soku z pomarańczy, serwowanego przy wyjściu czy wejściu (zależy jak na to spojrzeć).
Nie pomogło nawet straszenie okropnym Minotaurem. Młody, miłośnik labiryntów i wszelkich zagadek, czekał z ekscytacją, by na własne oczy ujrzeć tę mityczną plątaninę korytarzy, którą Tezeusz pokonał tylko dzięki włóczce wyprutej ze swetra Ariadny.
Na szczęście nie rozczarował się, bo choć labiryntów żadnych w Knossos nie odkryto, liczne korytarze, które rzeczywiście mogły tak się kojarzyć, wyglądały dość ciekawie. Na szczęście…

Powiem szczerze, choć nie przyznałam się do tego tam na miejscu, że też nie wyrwało mnie z butów. Jedyna radocha taka, że stąpać po starożytnej ziemi godną się stałam.
Kolejnym punktem programu było muzeum w Heraklionie, które po rozczarowaniu Knossos, nie było już punktem wyczekiwanym przez rodzinę.
Żeby nie zniechęcić zupełnie, postanowiłam ogarnąć muzealne sale z prędkością światła. Do teraz mam wyrzuty, że nie przyjrzałam się lepiej dyskowi z Fajstos i pszczołom z Malii. Na dłużej zatrzymaliśmy się tylko w sali z ludźmi, w sensie z posągami, a ściślej – no co będę ściemniać – z gołymi posągami. Zawsze to ciekawe obejrzeć starożytne ciała, pocieszyć się, że one to bez ręki, bez głowy, a człowiek współczesny tu zdrowy stoi i w jednym kawałku. I mężowi się raźniej zrobiło, gdy mężczyznę pięknego, młodego ujrzał, a bez części organu najważniejszego. Jakiś taki ból mu na twarzy się zmalował na moment, ale potem już dobrze było. Pocieszył się chłopina, że lepiej mieć wszystko całe i na swoim miejscu, niż być sztywnym przez wieki, a… niekompletnym.


Napatrzeni na te cuda starożytności, martwe,
a jednak wciąż żywe, spacerkiem do twierdzy weneckiej, która portu herakliońskiego broni, udaliśmy się. Twierdza Koules przeniosła nas do naszej ery, w okolice wieku XV. Niesamowita budowla należąca do Greków, wybudowana przez Wenecjan, a z nazwą turecką. To dopiero wielokulturowość. Widok, który roztaczał się z twierdzy był niesamowity, a sceneria świetnie nadawała się do fotek.


Dzieci miały powoli dość tych historycznych uniesień. Musiałam się poddać i oddać bardziej nowoczesnym doznaniom. W planach było Cretaquarium, znane jako największe i najnowocześniejsze akwarium europejskie. Grzech nie skorzystać. No i wrażenie robiło… na nogach, które musiały pokonywać kolejne metry ciemnych korytarzy. Wszędzie woda, a w tej wodzie różne takie żyjątka, zwierzątka. Też mi coś. Nawet rekin nie przerażał. Zęby mył, uśmiech był. Bardziej fascynujący niż przerażający.


Strach tylko potem był, żeby wykąpać się w morzu niedaleko akwarium. Co stopę zmoczyłam, wyobrażałam sobie, że łapie mnie coś tam takie, co w tych zamkniętych pudłach z wodą widziałam. Lepszym pomysłem było wyginanie ciała na ogromnych kamlotach.
Nie głodni już wrażeń, ale głodni tak po ludzku, wróciliśmy do Stalis na kolację w jednej z lepszych tawern polecanych przez turystów w internetach. Nie myliliśmy się. Katerina to przemiła obsługa, pyszne dania i na koniec oczywiście darmowy alkohol. Znowuuuu…  Chociaż dzieci też niezdrowo potraktowano, bo do arbuzika z talerzyka były lody.
Po sytej kolacji i przymusowym spacerze, nadeszła pora relaksu. Tym razem wybraliśmy Jungle – inny lokal z wiszącymi koszami. Mniej było przyjemnie niż w poprzednim. Mało bujało, mało szmerało.
Zaledwie trzy dni a już mieliśmy ulubioną restaurację i ulubioną pijalnię. Nadajemy się na kretyńskich tybylców.

Kreteńskich wakacji część 2.

Dzień pierwszy minął wraz ze snem. Obudziłam się o dziwo pełna wigoru po ostatniej libacji.
Grafik napięty od rana.
Główną atrakcją dnia miała być wyprawa do Jaskini Dikte, w której rzekomo urodził się sam Zeus. Nie mogłam doczekać się kolejnego spotkania z fragmentem prastarej historii, a trasa wcale czekania nie umilała. Miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko, zamiast jechać przed siebie. Kręte drogi, zakręty ostre jak zęby rekina i żar z nieba.
Jakaż więc była radość moja nieopisana, gdy u stóp jaskini się zatrzymaliśmy. Przestronny parking, tawerny, kilka schodków w górę i oto stanę przed grotą narodzenia.
No otóż nie. Schodki ,które widziałam, były tylko krótkim wstępem do wspinaczki.


Lekko zatrwożona podjęłam wyzwanie. W końcu, jeśli przeżyłam Śnieżkę i Dolinę Pięciu Stawów, niczym dla mnie jest piętnastominutowe podejście.
W liczeniu, zwłaszcza na siebie, nie jestem zbyt dobra, co potwierdziło się, gdy piętnasta minuta mojego wdrapywania, okazała się wyznaczać zaledwie połowę trasy. Mijające nas osły, zaiwaniały szybciej. Miałam alternatywę, ale prędzej padłabym na twarz jako wyznawczyni mocy Zeusa, niż skorzystała z tej żywej formy taksówki. Na dnie duszy widziałam konie spod Morskiego Oka. Ciekawe, o czym myśli taki biedny osioł, targając w tę i z powrotem ludzkie osły. Widok tych umęczonych zwierząt dodał mi sił, by pokazać, że gruba baba, a wlezie.


Stojąc u wejścia do jaskini, poczułam przyjemny chłód, który łagodził trudy wędrówki. Podziw zmieszany po raz kolejny z pokorą wobec siły natury, odbierał mowę. Zejście w dół trwało około kilkunastu minut. Rozpływając się w zachwycie, nagle zdałam sobie sprawę z tego, że skoro zeszłam w dół, muszę teraz wejść… do góry.
To była droga przez mękę. Wysychające z potu i schłodzone dopiero ciało, mięśnie nóg napinające się niebezpiecznie, szum w głowie wywołany wyłapywaniem rodzimych dźwięków spośród wszystkich języków Europy, a nawet świata.
Dopiero po wyjściu z jaskini rozejrzałam się wokół i ujrzałam coś, co stanowiło nagrodę o wiele pyszniejszą niż świeży sok z pomarańczy. Widok z góry, na równy jak rozłożona na stole serwetka płaskowyż Lasithi, odbierał mowę i oddech, ale nie powodował zmęczenia. To właśnie był ten moment, w którym czujesz, że zrobiłeś coś wielkiego i wiesz, że było warto.


Schodząc w dół, postanowiłam mniej sapać, a więcej oglądać. Uwagę moją zwróciła błądząca wśród skał kozica. Szybko uruchomiłam aparat, by nie zdążyła zwiać i pstryknęłam kilka fotek dla pewności. Zadowolona podbiegłam do rodzinki, by pochwalić się… kozim zadem. Skubana, akurat gdy uwieczniałam jej postać, schyliła się, by skubnąć trawkę, a łeb skrył się za kamieniem. Widać fotograf ze mnie jak z koziej dupy trąba.


W drodze powrotnej naszą uwagę zwróciło wzgórze pełne wiatraków niedaleko miejscowości Kera. Zatrzymaliśmy się na chwilę, ciekawi ich przeznaczenia. Były to młyny z 1800 roku, obecnie w ruinie. To była prawdziwa walka z wiatrakami, a raczej z wiatrem. Mało tego, że urywało głowę, to próbowało jeszcze rozebrać. Jedno jest pewne – żaden zakład fryzjerski w okolicy by się nie utrzymał. Tu żywioł układa własne fryzury.


Zanim nas zmiotło, ruszyliśmy dalej. Skoro żywych obiektów typu koza fotografować nie umiem, postanowiłam, że uwiecznię to, co stoi od kilku tysięcy lat. Prawda jest taka, że nie mogłam odpuścić sobie przecież wizyty w pałacu w Malii. Nie byłabym sobą. Próbowałam namówić rodzinkę. Mąż udawał zmęczonego, a syn nawet za darmo nie chciał oglądać tych wspaniałości. Zlitowała się córka, tylko dlatego, bym nie została tam za długo. Ktoś musiał mnie stamtąd wyciągnąć, gdybym za bardzo zanurzyła się w historii. Idąc w stronę wykopalisk, opowiadałam jej, jak to cudownie na własne oczy ujrzeć skrawki tak odległych czasów, jak tam będzie ciekawie. Ostatecznie stanęłyśmy na ogromnym placu, a córka z niedowierzaniem przyjęła fakt, że przyszłam tu z nią, by zobaczyć kamienie wystające z ziemi. Ratując sytuację zaprowadziłam ją do jedynych obiektów wyższych od nas, czyli przepięknych amfor. To też nie zrobiło na niej wrażenia. Zachwyciła się za to kaktusami, z którymi fotografowała się uroczo, podczas, gdy duch starożytny płakał w ukryciu, że tak niedoceniony.


Skwar był tak niesamowity, że pod gołym niebem nie sposób było wytrzymać.
Nadzieją na ochłodę była plaża Potamos. Kolejna plaża, na której piasek był bardziej gorący niż blaszany dach, na którym wygrzewa się kotka. Wśród malowniczych skałek wdzięczyłam się do aparatu.


Dzień pełen wrażeń musieliśmy zakończyć pyszną kolacją w miejscu zamieszkania, czyli w Stalidzie. Tym razem padło na restaurację, do której dzień wcześniej nawoływał nas przemiły pan naganiacz, tego dnia niestety nieobecny. Jedzenie nie było tak przyjemne, ale przynajmniej uraczono nas darmowym alkoholem, lepszym niż posiłek.
Po wyjściu zobaczyliśmy pana z wczoraj w restauracji tuż obok. No tylu ich tam jest, że można było się pomylić. Przemiły mężczyzna znowu nawoływał, ale niestety na kolejną kolację stać nas ani naszych brzuchów nie było.
Po kolacji i spacerze zdecydowaliśmy, że trzeba zasmakować nocnego życia. Dzieci wybrały przyjemne miejsce z bujanymi fotelami. Wszyscy zamówiliśmy wypasione drinki (dzieci bezalkoholowe). Przyjemna obsługa, super muzyczka i buju-buju. Czego chcieć więcej?
Niczego. No, może poza darmowym kielonkiem na pożegnanie.
Trzeba ułożyć kolejną życiową sentencję:
Trzeźwy jak Polak na Krecie.

Kreteńskich wakacji część 1.

Rozpoczynamy cykl przygodowy o naszych rodzinnych wakacjach na Krecie w lipcu 2019 roku. Wpisy są dostępne na mojej stronie na Facebooku pod nazwą: Możesz Pokonać Kryzys. Aby nie zaginęły w czeluściach Facbooka, postanowiłam przenieść je tutaj i udostępnić w jednym miejscu.

Zaczynamy 🙂

Nasza rodzinna grecka przygoda, jak pewnie się domyślacie, rozpoczęła się na lotnisku. Heraklion powitał nas słonecznym żarem i tą szczególną gęstością powietrza, zmieszaną z wilgotną dusznością, którą tak dobrze zapamiętałam z zeszłorocznej wyprawy do Grecji kontynentalnej.
Atmosfera Krety zaskoczyła jednak powiewem lekkiego wiatru, którego raczej nie doświadczyłam w ubiegłym roku. Jazda do Stalis, gdzie mieliśmy mieszkać, trwała ok. godziny. Polegała na naprzemiennym machaniu łbem w autokarze to w prawą, to w lewą stronę. Tu góry, tam morze. Pomieszanie zmysłów u człeka nizinnego. Potem było… gorzej.


Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy po wyjściu z autokaru, był ogromny śmietnik. Stał przy samej drodze i kusił zapachami. Wokół fruwały dziwne owadki i nie były to cykady. Takich cudowności naopowiadałam dzieciom, a tu taka wtopa. Miałam nadzieję, że wysepka jeszcze się zrehabilituje. Do hoteliku mieliśmy ze sto metrów. Odliczałam kroki. Kiedy przy setce zobaczyłam po prawej zarośnięty plac, a pośrodku niego wysuszoną betonową dziurę, która kiedyś była zapewne basenem – przestałam śnić grecki sen. – Jest! Przed nami! To ten ze zdjęć! – usłyszałam nagle.
I oczom moim niebieskim ukazał się normalny i całkiem przyzwoity hotel z basenem wypełnionym wodą. Ufff! Mogłam śnić dalej.
Apartament był w porządku. Łóżka, woda i toaleta – wszystko to, czego od lat naszej rodzinie potrzeba na wakacjach. Dokonaliśmy spektakularnego rzutu walizkami na podłogę i od razu ruszyliśmy poznawać okolicę.
Na szczęście im dalej w miasto, tym lepiej.


Pierwszy widok na morze zapierał dech w piersiach i zapraszał do natychmiastowej kąpieli. Najpierw trzeba było znaleźć miejsce na rozłożenie ręczniczków. I tu pojawił się problem. Cała plaża, jak okiem sięgnąć, obsypana była leżakami i parasolami. Wszystkie zajęte. Pół godziny szliśmy brzegiem, by znaleźć skrawek piasku. W końcu się udało. Tylko dlaczego żywej duszy na złocie tym nie było? A może nie wolno? Może tylko leżaczki? A leżaczki płatne. Do 18.00, a była 17.00. No nie dam zarobić komuś na tym, że cielsko anielskie zamiast na piachu, to na fotelu na godzinę rozłożę. Jakem Pertkowa z własnymi zasadami.
Decyzję podjęłam w mig i mimo możliwego wstydu, na kreteńskiej ziemi wraz z rodziną ległam. A co? 
Kąpieli długo nie zażywałam. Dziadostwo jakieś ciemne po wodzie pływało. Gloniaste i obślizgłe. Zdecydowanie nie była to linia brzegowa z wakacyjnych pocztówek.
Gdy głód zmorzył, na łów ruszyliśmy. Ciężko wybrać, kiedy restauracje i tawerny jak siostry przytulone jedna do drugiej. Przy każdej naganiacze pod postacią Greków przystojnych jak starożytni bogowie. No, ale wszędzie zeżreć nie zdołamy.
Wygrał szalony Grek z Mesoyaiko. Urzekł nas swoją spontanicznością i humorem. Poza angielskim, zagadał nawet po polsku. Naszym rodzinnym hitem do teraz jest jego reakcja na naszą narodowość i połamane po polsku zdanie: „Lewandowski super, Kacziński – niedobrzie!” Po tych słowach dziewczę moje od razu zakomunikowało, że idziemy z nim.
Jedzonko było przepyszne, obsługa fantastyczna. Pan Naganiacz (jak mogłam nie zapytać o imię) naszej panience podarował piękną różę stworzoną na naszych oczach z serwetki. Najlepsze jednak było pożegnanie.
Kiedy Waldi poprosił o rachunek, podszedł do nas przemiły starszy Grek, zapewne właściciel, z talerzykiem wypełnionym soczystymi kawałkami arbuza i zaproponował dzieciom. Po chwili wrócił z kieliszeczkami i butelką raki. Żeby przybliżyć nam smak i regionalizm trunku, sięgnął po narodowe obrazowanie. Polewając, zakomunikował: „Raki – śliwowica”.
No i już mieliśmy pewność, że to ich narodowy trunek, zupełnie jak nasz głowokop ze śliwek.
Dwa kielichy mi wystarczyły, by duszności poczuć. Wróciliśmy do hotelu, by basen wypróbować, a przy okazji bez skrępowania piwko greckie sączyć.
Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, ruszyliśmy na nocne zwiedzanie. A że turysta nie wielbłąd, drinka wypić musi. Wybraliśmy Tavernę Mike, po której spacerował kot bez nogi. Taka ciekawostka.
A napój pyszny był… i mocny. Na pożegnanie znowu za darmochę dzieciom owoce podali, a rodzicom dorosłym po kielichu wlano.
No to teraz sobie policzcie jednostki alkoholu z całego dnia, pomnóżcie przez moją skromną osobę i wyobraźcie sobie moje kroki niepewne i giętkie oraz nieopisaną wesołość, gdy na nocleg wracałam.

Ubaw rodzinka miała, oj miała.