„Mrówki” | Recenzja opowiadania Małgorzaty Żebrowskiej

Kiedy zaczęłam czytać Mrówki Małgorzaty Żebrowskiej, w umyśle wyświetlałam sielankowy obraz. Żona i matka, strażniczka domowego ciepła stała w jego centrum, gdy nagle z idealnego rodzinnego portretu opadła zasłona.

Tytułowe mrówki rozłażą się po wspaniałym domu, osaczają jego wspaniałych mieszkańców. Jak szarańcza atakują każdy kąt. Kiedy po długiej walce udaje się ich pozbyć, można wreszcie odpocząć. Pozornie. Najgorsi wrogowie mieszkają w naszych głowach.

Matka, która upada na samo dno, bo nie może przeżywać swojego życia, jest zagrożeniem. Budzi się każdego dnia, choć tak naprawdę jest martwa. Powoli przestaje czuć. Nie znosi pracy, domu, rodziny, a najbardziej – własnej córki. Ta Mała odbiera jej każdą wolną chwilę, wchodzi w jej ranek, popołudnie, wieczór, a nawet noc. Nie można się jej pozbyć, nie można odrzucić. Domaga się miłości bezwarunkowej i kocha bezwarunkowo, osacza swoją niewinnością. Marzenie każdej matki – tylko nie Anki, bohaterki opowiadania. Jej jedynym pragnieniem jest spokój.

Chwila wytchnienia, którą mąż chce podarować żonie, wyjeżdżając z córką na kilka dni do dziadków, uruchamia ciąg niepokojących zdarzeń. Ukojenie, które kobieta odnajduje chwilowo w pijackim zamroczeniu, nie pomaga. Niestety, mrówki wracają. Tym razem jednak jako ukryte lęki, zapomniane pragnienia. Są początkiem dokonującego się na naszych oczach szaleństwa, skrzętnie skrywanego przed bliskimi. Oni czują niepokój, widzą, że coś się dzieje, ale wciąż nie podejrzewają najgorszego. Anka powoli staje się potworem czyhającym na bezbronną ofiarę, którą staje się jej własne dziecko.

Mrówki. One cały czas były. Siedziały ukryte i czekały na lepszy moment. Na rozpacz i samotność, która otworzyła im drzwi, by mogły wejść jeszcze głębiej. To nie tylko uciążliwe owady. To ciemne strony kobiecych myśli. Pojawiają się najpierw pojedynczo. Potem jedna za drugą, równiutko, powolutku ruszają do ataku. Zbierają każdy okruszek zmęczenia, każdy upuszczony kąsek frustracji. W końcu obłażą nas – kiedy mamy już dość, a prośba o pomoc i przyznanie się do skrywanych głęboko emocji, grożą odrzuceniem. Potem jest już wszystko jedno.

Od żon się oczekuje, od matek się wymaga. Nikt nie pyta o zdanie, nikt też nie dowie się prawdy. Prawda nie zawsze jest wygodna, nie mieści się w złotych ramach ogólnych przekonań. Nie chcemy słyszeć, że matki są zmęczone, bo albo nie powinny, albo nie mogą. Nie chcemy widzieć w ich oczach rozczarowania macierzyństwem. Nie dopuszczamy do swoich ograniczonych umysłów straszliwej prawdy, która nocami wychodzi z żon i matek chowających się w toaletach lub duszących się w poduszkach – tak, by nikt nie słyszał płaczu, by nikt nie widział łez.

Mrówki mną wstrząsnęły. Spodziewałam się każdego zakończenia, poza tym, które zaproponowała autorka. Mimo trudnego tematu, czyta się lekko. Prosty język, bez zbędnych upiększeń i metafor, a jednak doskonały, niosący ważny przekaz. Do teraz mój umysł złowieszczo podszeptuje ostatnie zdanie: „Tak było dobrze”.

I niech tak zostanie. Nie zmieniłabym w tej historii nawet przecinka.

Opowiadanie można znaleźć tutaj.

Obraz Hans Braxmeier z Pixabay

Masz wybór

Jest tyle rzeczy, o których chcę napisać. Tak dużo siedzi w głowie, ale znowu nie chce wyjść. Trzyma się kurczowo myśli, jakby bało się, że nie dość dojrzałe. Jakby to, co powstanie, mogło stać się końcem…

Siadam. Otwieram wieko laptopa i biegnę sztywnymi palcami po twardej klawiaturze. Odciskam piętno na opuszkach – muszą czuć, że mają do spełnienia misję. Z każdej strony napotykam opór. Klawisze się zacinają, zmieniają słowa w niezrozumiały bełkot. Krzesło obrotowe skręca zawsze w innym kierunku, jak gdyby chciało odjechać w bardziej ciekawe miejsca. Skrzypi i piszczy ze starości, błagając o litość. Nie chce dźwigać smutnego ciała, które nie ma nic do powiedzenia.

Nie przestaję. Powoli rozsypuję słowa na białym ekranie, niech same złożą się w zdania. Nie potrzeba mi wiele. Tylko chwili na własność, tylko ciszy na dnie duszy. Tak, jak Tobie…

Tłumione pragnienia rodzą ból

Czasami nie masz sił. W głowie układasz zdarzenia, w których nigdy nie weźmiesz udziału. Myślisz o miejscach, których nigdy nie odwiedzisz. Wypowiadasz szeptem słowa, które nigdy nie zostaną wykrzyczane. To wszystko zlewa się w Tobie, miesza jak w tyglu i w końcu wybucha, zostawiając żal i pustkę.

Nie można zagłuszyć pragnień na zawsze. Możesz o nich zapomnieć, schować najgłębiej, wyprzeć z siebie, ale nigdy zniszczyć. To, czego chcesz, jest częścią Ciebie. Tworzy człowieka, jakim jesteś. Jeśli żyjesz w zgodzie ze sobą, słuchasz swoich myśli, wierzysz swojemu ciału, możesz dawać siebie innym. Kiedy wciąż żyjesz nie swoim życiem, kiedy stajesz na baczność przed tłumem – nigdy nie zaznasz szczęścia, nigdy nie dasz go innym.

Dziś dokonujesz wyboru, efekt zobaczysz jutro

Pomyśl o wszystkich decyzjach podjętych w zgodzie z własnymi przekonaniami, o zakończonych relacjach, które nie wnosiły żadnej wartości. Pamiętasz tę lekkość? To dziwne uczucie, że stało się coś wielkiego, choć w skali świata nie zmieniło się nic? Tak właśnie objawia się wolność – zdolność wyboru zgodnie z własnym sumieniem. Bez względu na konsekwencje.

Nie bój się zrobić pierwszego kroku. Zawsze możesz przystanąć. Nic jednak nie daje takiego poczucia sprawstwa, jak przekonanie, że masz świadomość, że ten wybór to Ty. Nie bój się tego, co zdarzy się potem. Nie dowiesz się, jeśli nie dopuścisz do tego, że „potem” stanie się faktem. Poczekaj. Sprawdź. Jeśli się nie uda i tak pójdziesz dalej. Lepiej ponieść świadomą klęskę, niż upaść w skutek obcych decyzji.

Nie wiem, dokąd zaprowadzą mnie moje wybory. Czy znajdę odwagę, by wreszcie być tam, gdzie serce? Czy zdołam wykrzyczeć ważne słowa, które wirują we mnie, ściśnięte w głowie, nie mogąc się wydostać? Nie wiem, więc czekam…

Potrzeba słów wielkich?

Chcę pisać… To pewne. Wciąż jednak szukam właściwych słów, szukam słów wielkich. Takich, które zapewnią mi nieśmiertelność, wzniosą na parnas. Cały czas towarzyszy mi poczucie niedoskonałości moich dzieł, co wzbudza wstyd, stawiając coraz większe blokady. Kiedy w głowie tworzą się wciąż nowe historie, a serce podpowiada wersy, najtrudniejszą czynnością jest ich zmaterializowanie. Ciało jest zbyt słabe, by wstać z łóżka, ręka odmawia posłuszeństwa i nie wiadomo, czy chwycić kartkę i długopis, czy włączyć komputer…

            W niedzielę obudziłam się wypełniona żalem, jakąś nienazwaną pustką, która rodziła smutek. Nie było problemu, nie było przyczyny, a mimo to coś obezwładniło moje myśli – płynęły przeze mnie leniwe, poszarpane i niedorzeczne. Oddech był słaby, nie chwytał powietrza, by żyć pełną piersią. Melancholia i lęk mieszały się ze sobą, wprawiając w niekomfortowy dygot ciało. Czego chciałam? Co mnie dręczyło? Odpowiedź była zbędna, bo tylko zwiększała dyskomfort…

            Spacer. Hasło, na które zareagowałam wstrętem. Nie miałam ochoty spacerować u boku męża, który na własną rękę postanowił rozprawić się z moją tajemniczą chandrą. Perspektywa wyjścia w maseczce nie zwiększała wcale komfortu psychicznego. Jedynym wyjściem był las. Ostateczność, której nigdy nie doceniałam. Leśne wędrówki nie były moim hobby, pośród tych drewnianych olbrzymów czułam się jeszcze mniejsza i jeszcze bardziej przytłoczona. Teraz nie było lepszej możliwości.

            Jadąc drogą pomiędzy lasami, zaglądałam w ich głąb, by wyznaczyć najpiękniejsze miejsce. Nie było… Ostatecznie zdecydowałam, że zatoczymy koło i wrócimy do domu. Żadne z drzew nie mówiło do mnie, nie czułam potrzeby obcowania ze światem przyrody.

            Impuls przyszedł nagle. Zobaczyłam tabliczkę informacyjną, która wskazywała drogę do punktu widokowego i wiedziałam, że chcę tam być.

            Cudowne wzgórze, wypalone słońcem, z kępkami soczystej zieleni. U dołu jezioro, pomalowane błękitem, a po prawej stronie las jak samotna zielona wyspa. Nigdy tu nie byłam. Zachciało się żyć…

Zapragnęłam lasu. Zapadłam się  w jego ciszę. Znalazłam schronienie pomiędzy pniami. Już nie czułam się mała. Byłam bezpieczna i niewidzialna. Spokój, który panował wokół, rozpuścił wszystkie negatywne myśli.

Siostra brzoza zawołała mnie sama. Słyszałam kiedyś o drzewoterapii, ale było to dla mnie jakąś dziwaczną abstrakcją. Teraz słyszałam głos, zachęcający i czuły. Poddałam się chwili.

Biała, chłodna kora wygasiła złe emocje, utuliła aksamitem. Wiedzieliście, że drzewa mówią?

Dlaczego o tym wspominam, choć zaczęłam o pisaniu? Nie, nie zboczyłam z tematu. Właśnie tego mi brakowało. Tego, by pisać czasami prosto i zwyczajnie, będąc w swoim żywiole. I odkryłam ten żywioł – poznawanie nowych miejsc, sięganie do tego, co jeszcze niepoznane. Nie tylko las, nie tylko spacer i drzewa.  To wszystko dopełnia się we mnie tylko wtedy, gdy moje oczy otwierają się na nowe, gdy moje nogi kroczą nową drogą. Nie dobieram słów, by wybić się ponad przeciętność. Najpierw napiszę siebie, stworzę ze słów spontanicznych, nauczę się wychodzić bez wstydu, bez strachu. Po to, by czekać na Wasze reakcje bez bólu.

I oto jestem. Spokojna i napełniona nowym. Przez cały tydzień wchłaniająca dar przestrzeni. Kocham być w domu, ale tylko przestworza budzą do działania…

Kwiaty

Czasami wracała do korzeni. Nie czuła się w pełni częścią obecnego świata. Nie pamiętała swoich czasów, nie znała swojej epoki, jednak wiedziała, że przybyła z prastarej przestrzeni.
Tam życie miało inny kolor, tam ludzie mieli prawdziwe serca.


Słońce dawało ciepło, a krople umierającego deszczu malowały tęczę, po której wspinała się myślą. Dreszcz zimna rozlany pod cienką skórą pełną piegów, krost i plam obwieszczał moment nadchodzącej rozpaczy. Czas już iść.


Kiedy czuła smutek, ruszała w głąb lasu. Na jego przeciwległym krańcu, na krawędzi białej skały, stał gotycki zamek. Nazywała go swoim, bo kiedy rozgrzaną dłonią gładziła zimne cegły, czuła się panią czasu i przestrzeni. Pozostałości kamiennych murów obronnych chroniły jej duszę, trawa porastająca dziedziniec zapraszała do snu, a samotna wieża tuliła w objęciach jak matka. Lubiła tam tańczyć, śmiała się, przywołując w myślach obrazy dawnych biesiad, rycerskich turniejów i zapach płonących ognisk. Była wśród swoich. A potem znowu wracała, odmieniona, do białego domku, by wizjom i tęsknotom nadać kształt na kartach swojego notesu…


Ten dzień nie różnił się niczym od innych zatopionych w szarości, a jednak miał zostać w niej na zawsze. Burzowe chmury zbierały się w myślach, by uderzyć twardym biczem łez. W jej pragnieniu ukojenia była jakaś nieposkromiona dzikość, instynkt, który nakazywał biec znaną ścieżką. Pośród ruin było cicho. Ta pustka, przetykana ludzkim oddechem, tężała jak galareta, obejmując drgające wewnątrz ciało. Położyła się na ziemi, rozsypując wokół włosy i ręce. Niekochane oczy długo wpatrywały się nieruchomo w niebo. Wyobraziła sobie jak zawsze średniowieczny jarmark. Gwar, jadło, napitki, ognisko i tańce. Głośna muzyka, radosne pozdrowienia, a w oddali odgłosy rycerskiego turnieju. Była tam i dotykała tej dawnej przestrzeni. Na twarzy pojawił się uśmiech, a w oczach światło.


Z nieskalanej ciszy wyrwał ją głośny krzyk orła, przelatującego tuż nad nią. Jego ogromne skrzydła zalały ją na moment cieniem, a ostre szpony niemal rozryły przestrzeń, z której pobierała powietrze. Więc tak wygląda śmierć? – powiedziała do siebie, połykając resztki strachu. Łzy, zaschnięte na policzkach, obudziły się nagle i mimowolnie zaczęły drążyć nowe ścieżki, spływały wąską strugą ku płatkom uszu, by potem cienką linią wyznaczyć długość szyi. Właśnie w tym momencie zrozumiała, jak bardzo chce żyć. I nie było to pragnienie oddechu, ale niepohamowana chęć czerpania ze źródeł szczęścia i obfitości. I przyszła do niej dziwna myśl.


Jeśli mogę marzyć o tym, co było, jestem skłonna marzyć o tym, co będzie. A przecież… skoro to, o czym marzyłam dotąd, mogło się wydarzyć, może też zdarzyć się to, o czym marzyć zacznę…


Te kręte i nieprecyzyjne rozmyślania, mimo że nie zmieniły nagle niczego w jej postanowieniach, wtłoczyły w serce kroplę dobrej myśli. Zamieniły niepewność w cicho dojrzewającą nadzieję. Wstała z zimnej trawy, strzepując opuszkami grudki ziemi z długiej sukni nasyconej barwnymi kwiatami. Dopiero teraz zwróciła na nie uwagę. Nagle pojawiła się w niej żywa świadomość własnego wizerunku. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, dlaczego większość jej ubrań pokryta była wzorami kwiatów. Zawsze twierdziła, że w jej duszy jest ciemno i tak samo chciała wyglądać na zewnątrz. A jednak wszystkie ciemnogranatowe ubrania, czarne spodnie, czy brązowe bluzki zdobione były choćby najdrobniejszym kwiatkiem. Kolejny znak życia – pomyślała, ale myśl ta nie budziła już odrazy.


Wracała przez gęsty las szybciej niż zwykle. Biegła na skróty, omijając ścieżki, zahaczając suknią o gęste krzewy. Ostre zagajniki czesały potargane włosy, a przyspieszony oddech był pieczęcią rodzącego się życia.


Kwiaty były już wszędzie…