Kreteńskich wakacji część 1.

Rozpoczynamy cykl przygodowy o naszych rodzinnych wakacjach na Krecie w lipcu 2019 roku. Wpisy są dostępne na mojej stronie na Facebooku pod nazwą: Możesz Pokonać Kryzys. Aby nie zaginęły w czeluściach Facbooka, postanowiłam przenieść je tutaj i udostępnić w jednym miejscu.

Zaczynamy 🙂

Nasza rodzinna grecka przygoda, jak pewnie się domyślacie, rozpoczęła się na lotnisku. Heraklion powitał nas słonecznym żarem i tą szczególną gęstością powietrza, zmieszaną z wilgotną dusznością, którą tak dobrze zapamiętałam z zeszłorocznej wyprawy do Grecji kontynentalnej.
Atmosfera Krety zaskoczyła jednak powiewem lekkiego wiatru, którego raczej nie doświadczyłam w ubiegłym roku. Jazda do Stalis, gdzie mieliśmy mieszkać, trwała ok. godziny. Polegała na naprzemiennym machaniu łbem w autokarze to w prawą, to w lewą stronę. Tu góry, tam morze. Pomieszanie zmysłów u człeka nizinnego. Potem było… gorzej.


Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy po wyjściu z autokaru, był ogromny śmietnik. Stał przy samej drodze i kusił zapachami. Wokół fruwały dziwne owadki i nie były to cykady. Takich cudowności naopowiadałam dzieciom, a tu taka wtopa. Miałam nadzieję, że wysepka jeszcze się zrehabilituje. Do hoteliku mieliśmy ze sto metrów. Odliczałam kroki. Kiedy przy setce zobaczyłam po prawej zarośnięty plac, a pośrodku niego wysuszoną betonową dziurę, która kiedyś była zapewne basenem – przestałam śnić grecki sen. – Jest! Przed nami! To ten ze zdjęć! – usłyszałam nagle.
I oczom moim niebieskim ukazał się normalny i całkiem przyzwoity hotel z basenem wypełnionym wodą. Ufff! Mogłam śnić dalej.
Apartament był w porządku. Łóżka, woda i toaleta – wszystko to, czego od lat naszej rodzinie potrzeba na wakacjach. Dokonaliśmy spektakularnego rzutu walizkami na podłogę i od razu ruszyliśmy poznawać okolicę.
Na szczęście im dalej w miasto, tym lepiej.


Pierwszy widok na morze zapierał dech w piersiach i zapraszał do natychmiastowej kąpieli. Najpierw trzeba było znaleźć miejsce na rozłożenie ręczniczków. I tu pojawił się problem. Cała plaża, jak okiem sięgnąć, obsypana była leżakami i parasolami. Wszystkie zajęte. Pół godziny szliśmy brzegiem, by znaleźć skrawek piasku. W końcu się udało. Tylko dlaczego żywej duszy na złocie tym nie było? A może nie wolno? Może tylko leżaczki? A leżaczki płatne. Do 18.00, a była 17.00. No nie dam zarobić komuś na tym, że cielsko anielskie zamiast na piachu, to na fotelu na godzinę rozłożę. Jakem Pertkowa z własnymi zasadami.
Decyzję podjęłam w mig i mimo możliwego wstydu, na kreteńskiej ziemi wraz z rodziną ległam. A co? 
Kąpieli długo nie zażywałam. Dziadostwo jakieś ciemne po wodzie pływało. Gloniaste i obślizgłe. Zdecydowanie nie była to linia brzegowa z wakacyjnych pocztówek.
Gdy głód zmorzył, na łów ruszyliśmy. Ciężko wybrać, kiedy restauracje i tawerny jak siostry przytulone jedna do drugiej. Przy każdej naganiacze pod postacią Greków przystojnych jak starożytni bogowie. No, ale wszędzie zeżreć nie zdołamy.
Wygrał szalony Grek z Mesoyaiko. Urzekł nas swoją spontanicznością i humorem. Poza angielskim, zagadał nawet po polsku. Naszym rodzinnym hitem do teraz jest jego reakcja na naszą narodowość i połamane po polsku zdanie: „Lewandowski super, Kacziński – niedobrzie!” Po tych słowach dziewczę moje od razu zakomunikowało, że idziemy z nim.
Jedzonko było przepyszne, obsługa fantastyczna. Pan Naganiacz (jak mogłam nie zapytać o imię) naszej panience podarował piękną różę stworzoną na naszych oczach z serwetki. Najlepsze jednak było pożegnanie.
Kiedy Waldi poprosił o rachunek, podszedł do nas przemiły starszy Grek, zapewne właściciel, z talerzykiem wypełnionym soczystymi kawałkami arbuza i zaproponował dzieciom. Po chwili wrócił z kieliszeczkami i butelką raki. Żeby przybliżyć nam smak i regionalizm trunku, sięgnął po narodowe obrazowanie. Polewając, zakomunikował: „Raki – śliwowica”.
No i już mieliśmy pewność, że to ich narodowy trunek, zupełnie jak nasz głowokop ze śliwek.
Dwa kielichy mi wystarczyły, by duszności poczuć. Wróciliśmy do hotelu, by basen wypróbować, a przy okazji bez skrępowania piwko greckie sączyć.
Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, ruszyliśmy na nocne zwiedzanie. A że turysta nie wielbłąd, drinka wypić musi. Wybraliśmy Tavernę Mike, po której spacerował kot bez nogi. Taka ciekawostka.
A napój pyszny był… i mocny. Na pożegnanie znowu za darmochę dzieciom owoce podali, a rodzicom dorosłym po kielichu wlano.
No to teraz sobie policzcie jednostki alkoholu z całego dnia, pomnóżcie przez moją skromną osobę i wyobraźcie sobie moje kroki niepewne i giętkie oraz nieopisaną wesołość, gdy na nocleg wracałam.

Ubaw rodzinka miała, oj miała.