Dzień pierwszy minął wraz ze snem. Obudziłam się o dziwo pełna wigoru po ostatniej libacji.
Grafik napięty od rana.
Główną atrakcją dnia miała być wyprawa do Jaskini Dikte, w której rzekomo urodził się sam Zeus. Nie mogłam doczekać się kolejnego spotkania z fragmentem prastarej historii, a trasa wcale czekania nie umilała. Miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko, zamiast jechać przed siebie. Kręte drogi, zakręty ostre jak zęby rekina i żar z nieba.
Jakaż więc była radość moja nieopisana, gdy u stóp jaskini się zatrzymaliśmy. Przestronny parking, tawerny, kilka schodków w górę i oto stanę przed grotą narodzenia.
No otóż nie. Schodki ,które widziałam, były tylko krótkim wstępem do wspinaczki.
Lekko zatrwożona podjęłam wyzwanie. W końcu, jeśli przeżyłam Śnieżkę i Dolinę Pięciu Stawów, niczym dla mnie jest piętnastominutowe podejście.
W liczeniu, zwłaszcza na siebie, nie jestem zbyt dobra, co potwierdziło się, gdy piętnasta minuta mojego wdrapywania, okazała się wyznaczać zaledwie połowę trasy. Mijające nas osły, zaiwaniały szybciej. Miałam alternatywę, ale prędzej padłabym na twarz jako wyznawczyni mocy Zeusa, niż skorzystała z tej żywej formy taksówki. Na dnie duszy widziałam konie spod Morskiego Oka. Ciekawe, o czym myśli taki biedny osioł, targając w tę i z powrotem ludzkie osły. Widok tych umęczonych zwierząt dodał mi sił, by pokazać, że gruba baba, a wlezie.
Stojąc u wejścia do jaskini, poczułam przyjemny chłód, który łagodził trudy wędrówki. Podziw zmieszany po raz kolejny z pokorą wobec siły natury, odbierał mowę. Zejście w dół trwało około kilkunastu minut. Rozpływając się w zachwycie, nagle zdałam sobie sprawę z tego, że skoro zeszłam w dół, muszę teraz wejść… do góry.
To była droga przez mękę. Wysychające z potu i schłodzone dopiero ciało, mięśnie nóg napinające się niebezpiecznie, szum w głowie wywołany wyłapywaniem rodzimych dźwięków spośród wszystkich języków Europy, a nawet świata.
Dopiero po wyjściu z jaskini rozejrzałam się wokół i ujrzałam coś, co stanowiło nagrodę o wiele pyszniejszą niż świeży sok z pomarańczy. Widok z góry, na równy jak rozłożona na stole serwetka płaskowyż Lasithi, odbierał mowę i oddech, ale nie powodował zmęczenia. To właśnie był ten moment, w którym czujesz, że zrobiłeś coś wielkiego i wiesz, że było warto.
Schodząc w dół, postanowiłam mniej sapać, a więcej oglądać. Uwagę moją zwróciła błądząca wśród skał kozica. Szybko uruchomiłam aparat, by nie zdążyła zwiać i pstryknęłam kilka fotek dla pewności. Zadowolona podbiegłam do rodzinki, by pochwalić się… kozim zadem. Skubana, akurat gdy uwieczniałam jej postać, schyliła się, by skubnąć trawkę, a łeb skrył się za kamieniem. Widać fotograf ze mnie jak z koziej dupy trąba.
W drodze powrotnej naszą uwagę zwróciło wzgórze pełne wiatraków niedaleko miejscowości Kera. Zatrzymaliśmy się na chwilę, ciekawi ich przeznaczenia. Były to młyny z 1800 roku, obecnie w ruinie. To była prawdziwa walka z wiatrakami, a raczej z wiatrem. Mało tego, że urywało głowę, to próbowało jeszcze rozebrać. Jedno jest pewne – żaden zakład fryzjerski w okolicy by się nie utrzymał. Tu żywioł układa własne fryzury.
Zanim nas zmiotło, ruszyliśmy dalej. Skoro żywych obiektów typu koza fotografować nie umiem, postanowiłam, że uwiecznię to, co stoi od kilku tysięcy lat. Prawda jest taka, że nie mogłam odpuścić sobie przecież wizyty w pałacu w Malii. Nie byłabym sobą. Próbowałam namówić rodzinkę. Mąż udawał zmęczonego, a syn nawet za darmo nie chciał oglądać tych wspaniałości. Zlitowała się córka, tylko dlatego, bym nie została tam za długo. Ktoś musiał mnie stamtąd wyciągnąć, gdybym za bardzo zanurzyła się w historii. Idąc w stronę wykopalisk, opowiadałam jej, jak to cudownie na własne oczy ujrzeć skrawki tak odległych czasów, jak tam będzie ciekawie. Ostatecznie stanęłyśmy na ogromnym placu, a córka z niedowierzaniem przyjęła fakt, że przyszłam tu z nią, by zobaczyć kamienie wystające z ziemi. Ratując sytuację zaprowadziłam ją do jedynych obiektów wyższych od nas, czyli przepięknych amfor. To też nie zrobiło na niej wrażenia. Zachwyciła się za to kaktusami, z którymi fotografowała się uroczo, podczas, gdy duch starożytny płakał w ukryciu, że tak niedoceniony.
Skwar był tak niesamowity, że pod gołym niebem nie sposób było wytrzymać.
Nadzieją na ochłodę była plaża Potamos. Kolejna plaża, na której piasek był bardziej gorący niż blaszany dach, na którym wygrzewa się kotka. Wśród malowniczych skałek wdzięczyłam się do aparatu.
Dzień pełen wrażeń musieliśmy zakończyć pyszną kolacją w miejscu zamieszkania, czyli w Stalidzie. Tym razem padło na restaurację, do której dzień wcześniej nawoływał nas przemiły pan naganiacz, tego dnia niestety nieobecny. Jedzenie nie było tak przyjemne, ale przynajmniej uraczono nas darmowym alkoholem, lepszym niż posiłek.
Po wyjściu zobaczyliśmy pana z wczoraj w restauracji tuż obok. No tylu ich tam jest, że można było się pomylić. Przemiły mężczyzna znowu nawoływał, ale niestety na kolejną kolację stać nas ani naszych brzuchów nie było.
Po kolacji i spacerze zdecydowaliśmy, że trzeba zasmakować nocnego życia. Dzieci wybrały przyjemne miejsce z bujanymi fotelami. Wszyscy zamówiliśmy wypasione drinki (dzieci bezalkoholowe). Przyjemna obsługa, super muzyczka i buju-buju. Czego chcieć więcej?
Niczego. No, może poza darmowym kielonkiem na pożegnanie.
Trzeba ułożyć kolejną życiową sentencję:
Trzeźwy jak Polak na Krecie.