Kreteńskich wakacji część 5.

Przypominam, że teksty tu lokowane, nie są dowodem na mój nieskazitelny kunszt literacki. To miejsce jest po to, byście mogli się pośmiać, a ja przy okazji.
Jeśli chcecie poczytać o dniu piątym mojego greckiego snu, to na wstępie już ostrzegam, że mowa będzie o zdrowiu, więc kogo moje zdrowie i moje ciało nie interesuje, może sobie od razu odpuścić czytanki.

Pewnego niedzielnego, słonecznego, pięknego, greckiego poranka…
Brzmi jak szkolne wypracowanie!
No to w niedzielę postanowiliśmy zwiedzić dwie egzotyczne plaże. Takie, które szczególnie wyróżniają się spośród tych wszystkich z wodą i piaskiem.
Pierwsza na trasie była Matala – mała wioska, w której na każdym kroku widać ślady hippisów. Sama plaża Matala to uroczy zakątek otoczony niezwykłymi skałami z mnóstwem jaskiń.
Zafudowaliśmy sobie leżaczki, bo po analizie stanu „ełro” byliśmy w miarę usatysfakcjonowani. Wszak za dni kilka odlot w kraje polskie, więc choć jedno leżakowanie się należy.


Kiedy południowe słońce przypiekało niemiłosiernie i jedynym marzeniem była zima w Polsce, mój mąż, w celu niby fizjologicznym, oddalił się.
Po kilku minutach powrócił i zapraszającym gestem, przywołał mnie do siebie. Czułam, że coś jest na rzeczy. Półprzytomna od gorączki, podążyłam za nim. Przeszliśmy kilkanaście metrów, gdy oto mąż mój zatrzymał się przed czymś w rodzaju wiaty, osłoniętej z trzech stron. Przede mną stał wysoki, chudy, pomarszczony Grek w samych galotach. Na namiocie widniał napis: GURU MASSAGE.
I tak oto sprzedana zostałam za 20 „ełro”.
Mąż mój bezczelnie oddalił się, pozostawiając mnie na pastwę rąk starego szamana. Czekałam na rytuał…

Guru kazał mi położyć się na łożu. I w jednej sekundzie pojęłam, że to nie będzie tylko masaż plecny. Na plecach to ja leżałam. Sztywna, rozłożona, w bikini samym, w które ledwo co tłuszcz swój upchałam. A najgorsze było to, że golenie części pewnych, łącznie z nogami, w dniu poprzednim sobie odpuściłam. Pan starszy był, ale jednak facet.
Przyrzekłam sobie wtedy, że przy najbliższej okazji wdową zostanę.
Za mało miałam odwagi, by uciec, więc oddałam się cudotwórcy od masażu. Modliłam się tylko, by mi kręgosłupa nie złamał. Jaka pewność, że znał się na rzeczy?
Ooooo matkoooooo! Co on mi robił!
Na prawo, na lewo, na bok, na brzuch, na plecy, do góry, na dół…
Mówię Wam! Cudaaaaa!!!
Tak mnie ponaciągał, że mi się nogi wydłużyły. Współpraca była zgrana, bo mój angielski w miarę był rozumiejąco-gadający. Zahaczyliśmy nawet o muzykę.
Kiedy zaczął nucić „Alabama song” Doors’ow, stał się moim przyjacielem.
Do czasu, gdy nucąc razem z nim, wysyczałam miętolona: „I tell you we must die.” („Mówię ci, że musimy umrzeć”).
I wtedy blady strach padł na moje oblicze. Czułam, że oto nastąpi koniec. Moje Guru Massage dokończy szamański rytuał i złoży mnie greckim bogom w ofierze.
Nic takiego jednak się nie stało. Uwielbiam swoją wyobraźnię.

Od Pana Guru wychodziłam jak nowonarodzona. Czułam, że płynę, zamiast dotykać stopami gorącego piasku. Pragnęłam mojego Guru Massage na zawsze.
Z otępienia wyrwał mnie głos męża i dzieci. Patrzyli na moją gębę, która wyrażać musiała każdą cechę, z wyjątkiem inteligencji.

Wymasowana i wyraźnie wyższa pożegnałam plażę, by pozwiedzać hipissowskie uliczki Matali. Na jednym ze stoisk kupiłam ręcznie robione kolczyki, które są moim talizmanem.

Z Matali wyruszyliśmy w kierunku Preveli Beach, po drodze zatrzymując się w wąwozie Kourtaliotiko. Opisywać nie będę, bo żaden opis, żadne zdjęcie, żaden film nie są w stanie oddać piękna i potęgi tego miejsca.
Kiedy dotarliśmy do celu, okazało się, że do plaży wiedzie stroma, kamienista, kręta trasa w dół. W taki bardzo dół. A jak wiadomo, potem będzie w górę. To znaczy w drodze powrotnej.
Preveli z lasem palmowym, przez który przepływa rzeka Megapotamos, zasilająca morze, to niespotykany widok.


Kiedy odechciało się harców w słonym morzu, można było ochłodzić stopy w zimnej rzece, a potem udać się na egzotyczny spacer wzdłuż wąwozu zacienionego liśćmi palm. Raj.

Po wyczynowej wspinaczce ku parkingowi rodzinka nie chciała już słyszeć ode mnie o kolejnych cudach natury czy zabytkach. Mieli dość. Podstępem udało mi się zawlec ich tuż przed zachodem słońca do Rethymnon. Tam niestety nie było już czasu na oględziny. Pozostało mi zadowolić się krótkim spojrzeniem na plażę i port. W innym wypadku zjedliby mnie na kolację. Jako że wszystkie restauracje były zapchane, udaliśmy się do pierwszej z wolnymi miejscami.
To była Opaka – coś na kształt Maca lub KFC.
Jedzonko było pyszne. O ile podczas posiłku umiem się ogarnąć, z obyciem w toalecie było już gorzej. Poszłam tam w wiadomym celu. Po wyjściu z kabiny ku umywalce się skierowałam, by ręce kulturalnie umyć, ale kurka znaleźć nie mogłam. Kombinowałam i rozglądałam się wszędzie, modląc się, by nikt nie wszedł i tępoty mojej nie ujrzał.
Załamana, wytarłam dłonie w suchy ręcznik. I tu pojawił się kolejny problem. Gdzie jest kosz? Po szaleńczych poszukiwaniach udało się zlokalizować dziurę w blacie. Ufff… 
Wyszłam stamtąd z rękoma skażonymi i mężowi się pożaliłam.
– A te pedały pod umywalką widziałaś? – zapytał.


Kurtyna. Do dziś przeżyć tego nie mogę. Wrócę tam kiedyś i ręce umyję. Zobaczycie.