Kreteńskich wakacji część 6.

Przedostatni dzień greckiej przygody postanowiliśmy spędzić spokojniej. Wreszcie się wyspaliśmy, a po śniadaniu od razu rozłożyliśmy się przy basenie.
Teraz dopiero czuło się luksus. Słońce, woda i zimne napoje. Żyć, nie umierać.
Po basenowym lenistwie w planach było zwiedzanie najbardziej znanej greckiej wioski – Kritsy, z którą wiąże się ciekawa legenda.
Gdy dotarliśmy na miejsce, poinformowałam rodzinkę, że szukamy tawerny z dobrym a tanim żarłem.
Tak naprawdę, poza obiadem, chciałam znaleźć sklep, o którym przeczytałam w internetach.
Po półgodzinnej wycieczce stanęliśmy przed małym sklepikiem. Nad wejściem wisiał szyld z napisem NOSTIMON.
W drzwiach stała kobieta. Kiedy mąż i dzieci zaczęli dopytywać, dlaczego się zatrzymaliśmy, pani spojrzała na nas, a w jej oczach pojawił się blask. Wtedy nabrałam pewności, że to tutaj.

Już spieszę z wyjaśnieniami.
Pani Ewa jest Polką i od wielu lat mieszka na Krecie, prowadząc sklepik z lokalnymi produktami. Zawsze z otwartym sercem wita rodaków i zaprasza do środka. Nostimon jest po brzegi wypełniony greckimi produktami, ma niesamowity klimat, a właścicielka swoim uśmiechem i dobrą radą sprawia, że zakupy są przyjemne i przemyślane.

Tylko, żeby nie było za nudno, że zakupki i do domku, trochę zabawy musiało być.
Otóż sklep pani Ewy oferował coś jeszcze. Degustację lokalnych trunków. A jak już wiecie, z tym akurat mam do czynienia w nadmiarze odkąd na Krecie wylądowałam.
Było więc lokalne wino. Tylko troszkę, na jedną nóżkę, a może i dwie. Kiedy rozmawiałyśmy o alkoholu, który pija się w Grecji, przyznałam, że te ich uozo i raki to mi zupełnie nie podeszły, bo za mocne i ohydne.
No to pani Ewa postanowiła zmienić moje zdanie maleńkim kieliszeczkiem raki z miodem… O mamuniu! Mogłabym głabnąć butlę i czmychać czem prędzej w góry wysokie. Taaaakie dobre było.
To był jednak wstęp do czegoś o wiele lepszego.
– Uozo z kawą – zaproponowała właścicielka.
Już sam aromat odbierał świadomość, a co dopiero smak…
Poczułam się przez chwilę jak w raju…
Oto Ewa częstuje mnie niewinnie trunkiem, niczym jabłkiem rajskim. A butelka ta, jako drzewo poznania się jawi. I poznałam, co dobre a co złe…
Pani Ewa, widząc, że smakuje wybornie (już nigdy nie ruszę naszej Wyborowej), stwierdziła, że rodaczka z jeszcze jednym łyczkiem sobie poradzi.
Kiedy zaczęło mi robić się gorąco, przyszła pora na zakupy – lokalna oliwa z oliwek i zimowa herbata z ziół zbieranych w górach w okolicach Kritsy. Przy okazji pani Ewa zarekomendowała nam najlepszą tawernę, w której spotykają się mieszkańcy, więc nie jest nastawiona tylko na zysk turystyczny. Nie zawiedliśmy się. Przyjemne, zacienione miejsce i przepyszne jedzenie skutecznie utuliły moją głowę, w której zaczęło już szumieć.

Po posiłku wybraliśmy się do starej części Kritsy. Tam dopiero był klimat! Stare, opuszczone budynki, wąskie uliczki, biel ścian, gdzieniegdzie oleandry i ten widok z tarasu przy świątyni.
Jeśli miałabym wybrać miejsce na Krecie, w którym chciałabym zamieszkać, byłaby to Kritsa.


Niestety mąż nie zgodził się na kupno podupadającego budynku, na którym wisiała informacja o sprzedaży.
Nadeszła chwila pożegnania z tą czystą kreteńską przestrzenią.

Kiedy wróciliśmy do Stalidy, musiałam ochłonąć w basenie. Mój wzrok wciąż podążał w stronę gór.
Na kolację wstąpliśmy do El Greco. Tutaj klimatu nie było. Komercyjna restauracja nastawiona na turystów. W końcu odważyłam się spróbować owoce morza, na które czaiłam się od dnia pierwszego. Zamówiłam kalmary, a żarłam… gumowe kółka. Nie wiem do teraz, czy to takie ble zawsze, czy tylko tam… Boję się sprawdzać.
A może to były oponki z małych rowerków? 
Uozo i raki już mi wrażenia wyparowały z głowy, więc tradycyjnie na nocne drinki poszliśmy, tym razem do Beachcomber. Było tak sobie przyjemnie. Może dlatego, że w głowie miałam wciąż myśl, że czas odjeżdżać…