Czasami wracała do korzeni. Nie czuła się w pełni częścią obecnego świata. Nie pamiętała swoich czasów, nie znała swojej epoki, jednak wiedziała, że przybyła z prastarej przestrzeni.
Tam życie miało inny kolor, tam ludzie mieli prawdziwe serca.
Słońce dawało ciepło, a krople umierającego deszczu malowały tęczę, po której wspinała się myślą. Dreszcz zimna rozlany pod cienką skórą pełną piegów, krost i plam obwieszczał moment nadchodzącej rozpaczy. Czas już iść.
Kiedy czuła smutek, ruszała w głąb lasu. Na jego przeciwległym krańcu, na krawędzi białej skały, stał gotycki zamek. Nazywała go swoim, bo kiedy rozgrzaną dłonią gładziła zimne cegły, czuła się panią czasu i przestrzeni. Pozostałości kamiennych murów obronnych chroniły jej duszę, trawa porastająca dziedziniec zapraszała do snu, a samotna wieża tuliła w objęciach jak matka. Lubiła tam tańczyć, śmiała się, przywołując w myślach obrazy dawnych biesiad, rycerskich turniejów i zapach płonących ognisk. Była wśród swoich. A potem znowu wracała, odmieniona, do białego domku, by wizjom i tęsknotom nadać kształt na kartach swojego notesu…
Ten dzień nie różnił się niczym od innych zatopionych w szarości, a jednak miał zostać w niej na zawsze. Burzowe chmury zbierały się w myślach, by uderzyć twardym biczem łez. W jej pragnieniu ukojenia była jakaś nieposkromiona dzikość, instynkt, który nakazywał biec znaną ścieżką. Pośród ruin było cicho. Ta pustka, przetykana ludzkim oddechem, tężała jak galareta, obejmując drgające wewnątrz ciało. Położyła się na ziemi, rozsypując wokół włosy i ręce. Niekochane oczy długo wpatrywały się nieruchomo w niebo. Wyobraziła sobie jak zawsze średniowieczny jarmark. Gwar, jadło, napitki, ognisko i tańce. Głośna muzyka, radosne pozdrowienia, a w oddali odgłosy rycerskiego turnieju. Była tam i dotykała tej dawnej przestrzeni. Na twarzy pojawił się uśmiech, a w oczach światło.
Z nieskalanej ciszy wyrwał ją głośny krzyk orła, przelatującego tuż nad nią. Jego ogromne skrzydła zalały ją na moment cieniem, a ostre szpony niemal rozryły przestrzeń, z której pobierała powietrze. Więc tak wygląda śmierć? – powiedziała do siebie, połykając resztki strachu. Łzy, zaschnięte na policzkach, obudziły się nagle i mimowolnie zaczęły drążyć nowe ścieżki, spływały wąską strugą ku płatkom uszu, by potem cienką linią wyznaczyć długość szyi. Właśnie w tym momencie zrozumiała, jak bardzo chce żyć. I nie było to pragnienie oddechu, ale niepohamowana chęć czerpania ze źródeł szczęścia i obfitości. I przyszła do niej dziwna myśl.
Jeśli mogę marzyć o tym, co było, jestem skłonna marzyć o tym, co będzie. A przecież… skoro to, o czym marzyłam dotąd, mogło się wydarzyć, może też zdarzyć się to, o czym marzyć zacznę…
Te kręte i nieprecyzyjne rozmyślania, mimo że nie zmieniły nagle niczego w jej postanowieniach, wtłoczyły w serce kroplę dobrej myśli. Zamieniły niepewność w cicho dojrzewającą nadzieję. Wstała z zimnej trawy, strzepując opuszkami grudki ziemi z długiej sukni nasyconej barwnymi kwiatami. Dopiero teraz zwróciła na nie uwagę. Nagle pojawiła się w niej żywa świadomość własnego wizerunku. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, dlaczego większość jej ubrań pokryta była wzorami kwiatów. Zawsze twierdziła, że w jej duszy jest ciemno i tak samo chciała wyglądać na zewnątrz. A jednak wszystkie ciemnogranatowe ubrania, czarne spodnie, czy brązowe bluzki zdobione były choćby najdrobniejszym kwiatkiem. Kolejny znak życia – pomyślała, ale myśl ta nie budziła już odrazy.
Wracała przez gęsty las szybciej niż zwykle. Biegła na skróty, omijając ścieżki, zahaczając suknią o gęste krzewy. Ostre zagajniki czesały potargane włosy, a przyspieszony oddech był pieczęcią rodzącego się życia.
Kwiaty były już wszędzie…