Trzeci dzień greckiej przygody obfitował w wiele atrakcji, choć szczególnie śmiesznie nie było.
Po śniadaniu pojechaliśmy do starego miejsca, żeby nasycić mnie tym, co uwielbiam. Wiadomo, swój do swego ciągnie.
Co się nazachwycałam i naopowiadałam w aucie, zanim dojechaliśmy. Rodzina spodziewała się chyba wielkiego wow.
Zamiast tego musieli zadowolić się kolejną kupą starych kamieni w Knossos. Jedyne wow jakie z siebie wykrzesali, było to skierowane do świeżego soku z pomarańczy, serwowanego przy wyjściu czy wejściu (zależy jak na to spojrzeć).
Nie pomogło nawet straszenie okropnym Minotaurem. Młody, miłośnik labiryntów i wszelkich zagadek, czekał z ekscytacją, by na własne oczy ujrzeć tę mityczną plątaninę korytarzy, którą Tezeusz pokonał tylko dzięki włóczce wyprutej ze swetra Ariadny.
Na szczęście nie rozczarował się, bo choć labiryntów żadnych w Knossos nie odkryto, liczne korytarze, które rzeczywiście mogły tak się kojarzyć, wyglądały dość ciekawie. Na szczęście…
Powiem szczerze, choć nie przyznałam się do tego tam na miejscu, że też nie wyrwało mnie z butów. Jedyna radocha taka, że stąpać po starożytnej ziemi godną się stałam.
Kolejnym punktem programu było muzeum w Heraklionie, które po rozczarowaniu Knossos, nie było już punktem wyczekiwanym przez rodzinę.
Żeby nie zniechęcić zupełnie, postanowiłam ogarnąć muzealne sale z prędkością światła. Do teraz mam wyrzuty, że nie przyjrzałam się lepiej dyskowi z Fajstos i pszczołom z Malii. Na dłużej zatrzymaliśmy się tylko w sali z ludźmi, w sensie z posągami, a ściślej – no co będę ściemniać – z gołymi posągami. Zawsze to ciekawe obejrzeć starożytne ciała, pocieszyć się, że one to bez ręki, bez głowy, a człowiek współczesny tu zdrowy stoi i w jednym kawałku. I mężowi się raźniej zrobiło, gdy mężczyznę pięknego, młodego ujrzał, a bez części organu najważniejszego. Jakiś taki ból mu na twarzy się zmalował na moment, ale potem już dobrze było. Pocieszył się chłopina, że lepiej mieć wszystko całe i na swoim miejscu, niż być sztywnym przez wieki, a… niekompletnym.
Napatrzeni na te cuda starożytności, martwe,
a jednak wciąż żywe, spacerkiem do twierdzy weneckiej, która portu herakliońskiego broni, udaliśmy się. Twierdza Koules przeniosła nas do naszej ery, w okolice wieku XV. Niesamowita budowla należąca do Greków, wybudowana przez Wenecjan, a z nazwą turecką. To dopiero wielokulturowość. Widok, który roztaczał się z twierdzy był niesamowity, a sceneria świetnie nadawała się do fotek.
Dzieci miały powoli dość tych historycznych uniesień. Musiałam się poddać i oddać bardziej nowoczesnym doznaniom. W planach było Cretaquarium, znane jako największe i najnowocześniejsze akwarium europejskie. Grzech nie skorzystać. No i wrażenie robiło… na nogach, które musiały pokonywać kolejne metry ciemnych korytarzy. Wszędzie woda, a w tej wodzie różne takie żyjątka, zwierzątka. Też mi coś. Nawet rekin nie przerażał. Zęby mył, uśmiech był. Bardziej fascynujący niż przerażający.
Strach tylko potem był, żeby wykąpać się w morzu niedaleko akwarium. Co stopę zmoczyłam, wyobrażałam sobie, że łapie mnie coś tam takie, co w tych zamkniętych pudłach z wodą widziałam. Lepszym pomysłem było wyginanie ciała na ogromnych kamlotach.
Nie głodni już wrażeń, ale głodni tak po ludzku, wróciliśmy do Stalis na kolację w jednej z lepszych tawern polecanych przez turystów w internetach. Nie myliliśmy się. Katerina to przemiła obsługa, pyszne dania i na koniec oczywiście darmowy alkohol. Znowuuuu… Chociaż dzieci też niezdrowo potraktowano, bo do arbuzika z talerzyka były lody.
Po sytej kolacji i przymusowym spacerze, nadeszła pora relaksu. Tym razem wybraliśmy Jungle – inny lokal z wiszącymi koszami. Mniej było przyjemnie niż w poprzednim. Mało bujało, mało szmerało.
Zaledwie trzy dni a już mieliśmy ulubioną restaurację i ulubioną pijalnię. Nadajemy się na kretyńskich tybylców.