Żelazna dziedziczka

Pamiętam te chwile doskonale. Ostatni dzwonek wypluwał z kiszkowatego budynku rozwrzeszczaną dzieciarnię, wymachującą w górze połyskującymi arkuszami świadectw jak chorągwiami. Dumne, czerwone orły sfruwały z godnością z pieczęci i wzbijały się w niebo, obwieszczając koniec harówki i porannego wstawania.

Gdy tylko wbiegałam do domu, pod oknem prężyła się już zuchwale wzorzysta torba wypchana niezbędnymi ubraniami i przedmiotami, które przez dwa miesiące miały stanowić mój cały dobytek.

Wakacje u dziadków zawsze były przygodą. Nieokiełznane ramą czasu, pozbawione nakazów, mijały w poczuciu beztroskiej wolności. Stanowiły przepustkę do innego świata – oddalonego o setki zawiłych kilometrów od surowych spojrzeń pomalowanej smutkiem matki i uniesionych brwi ojca, który uśmiechał się tylko przez sen.

Dni, wypełnione po brzegi zabawą, pęczniały od nadmiaru pomysłów, rozciągały się jak guma, by tuż przed zaśnięciem kurczyć się w małym sercu. Ich nadmiar olbrzymiał w młodzieńczych snach o potędze.  

Ranek zaczynał się tam gdzie zapach śniadania. Wkradał się przez nos, wybudzał ze snu wyobraźnię, a potem delikatnie dmuchał w rzęsy drgające jak nić pajęcza, trącona przez nieuważnego grzybiarza. Łagodny głos babci wypełniał pokój ciepłem. Słońce bez skrupułów rozcinało ciężkie, buraczane zasłony, które uporczywie toczyły walkę ze światłem. Wyplątywałam się z płowożółtej pościeli i biegłam w tę jasność, co skrzyła się u progów otwartych okien jak obietnica.

Kiedy brzuchy napełnione były obiadem, a złociste promienie powoli zjeżdżały w dół po omszałym eternicie, dziadek ubierał w sieni swoją wytartą, szarą jak popiół marynarkę. Podwijał niedbale rękawy i wsuwał na nogi ciężkie, czarne trepy. To był dla mnie sygnał, że nadszedł już czas odwiedzin u starszej pani.

Szliśmy piaszczystą drogą, wzbijając w niebo mięsisty kurz. Pola kłaniały się złotym kłosem, zarumienione maki zwieszały głowy, a błękitne chabry sztywniały na skrajach rowów. Żar, spadając, wysuszał ciemne komory nosów i otwartych ust. Wycieńczeni, jak wędrowcy przemierzający szerokie stepy, docieraliśmy w końcu do celu.

Bywaliśmy tam codziennie. Dziadzio opiekował się obejściem starego  majątku, który należał do ostatniej z rodu.

Dwór zatapiał się w dzikich zaroślach, oddzielały go od świata wiekowy mur ceglany i krępe, gargantuiczne dęby o wyciągniętych śmiało, masywnych ramionach. Garbate, nieme, lecz pełne królewskiego dostojeństwa drzewa stały u brzegów alejki prowadzącej do pałacyku – strażnicy upadłej historii, towarzysze nieujarzmionych krzewów i dogorywających drzew owocowych. Wszystko wokół pogrążone było w zgrzybiałej martwocie; pozbawione kolorów i słonecznego migotu wszechobecnego o tej porze roku, zasysało w siebie szarość pni i nikłą zieloność liści. Trawy, jak słomianki, wyciągały w górę zasuszone ostrza, a zdrewniałe kolce połamanych róż zwisały smętnie z szarobrązowych łodyg, ostatkiem sił próbując udawać dawną świetność.

Betoniasty dworek opleciony był wokół jakimś listowiem, wijącym się jak przebiegłe węże, które za wszelką cenę starały się dostać się do ośrodka, czując wewnątrz ciepło ofiary. Budynek rozpadał się na połowy, rozkraczał się u dołu i rozszerzał ku górze, ukazując czarne szczeliny pomiędzy rudawymi zębami cegieł. Od szczytu odpadały płaty brudnego tynku, tworząc wielokształtne wzory, wypustki i wgłębienia.

Dziedziczka mieszkała sama pośród tej brzydoty.

Nie pamiętam dokładnie jej twarzy. Znika wciąż ze mnie, jak mętna para z okna, ilekroć próbuję  ją sobie przypomnieć. Nie wiem, czy była miła, czy ponura jak miejsce, w którym żyła.

Nazywano ją Żelazna. Nigdy nie dowiedziałam się, czy było to nazwisko, czy też może przydomek. A może nazwa rodowa? Moja ciekawość nie sięgała tak daleko. Wystarczyło samo słowo, by wyobrazić sobie chudą, wysoką i surową damę, z wzniosłością spoglądającą na maluczkich gości.

Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, siedziała na powleczonej rdzą ławeczce, która ledwo trzymała się rozpadającego ganku. Moje dotychczasowe wyobrażenia rozsypały się nagle jak ulubione groszki czekoladowe. Jeszcze nigdy tak bardzo nie rozczarowała mnie własna fantazja. Pani wyglądała niczym przetrącony posąg. Przechylona w jedną stronę kiwała dziwacznie głową, skręcając ją to w prawo, to w lewo i przyglądała mi się bezwstydnie. Dreszcz przestrachu owinął mnie całą i ścisnął gardło. Nie mogłam wydobyć z siebie żadnego powitania, żadnego pisku ni jęku. Stałam jak sparaliżowana i z bólem przełykałam ostatnie krople gęstej śliny. Bałam się, a jednocześnie poczułam ujmujący smutek na widok tej szarej kobieciny skulonej w sobie i pomiętej jak kulka gazety.

Im częściej ją odwiedzałam, tym bardziej mnie intrygowała. Podglądałam ją z daleka, gdy przechadzała się po meandrach parkowych ścieżek albo przysypiała w altance na tyłach budynku. Wrodzona ciekawość podpowiadała mi, że mogę zobaczyć więcej.

Czasami nie widywałam jej przez kilka dni. Zniknąwszy nagle z tej nieokiełznanej przestrzeni, wprowadziła do niej wymowny spokój przeplatany nieoczekiwanymi, głuchymi dźwiękami wyskakującymi nagle z otwartej paszczy drzwi frontowych. To był krzyk emaliowanego garnka, upadającego boleśnie na twarde podłoże. Potem słychać było delikatne chrobotanie i rozpaczliwy lament metalu obdzieranego zapewne z resztek przypalonego pokarmu, który zapragnął zachować tylko dla siebie. I nagle znowu na dłuższą chwilę zalegała cisza, dopóki przeciągłe szuranie kapci nie oznajmiło, że wewnątrz tkwi życie.

Poruszała się wolno, ale zauważyłam, że kiedy była w domu, przemykała pomiędzy pokojami jak zwinna jaszczurka. Moje bystre, młode oko z łatwością dostrzegało cienie przeskakujące pomiędzy oknami.

Niekiedy czuwała pod spróchniałym dębem, kolebiąc się na poobgryzanym wiklinowym krześle. Raz po raz wyrzucała w górę cienką nogę; nie wiem, czy to były skurcze, czy też wspominała dawne dworskie bale. Stwarzała pozory niedowidzącej i głuchej babinki, ale wrażliwość na każdy szelest i wodzenie wzrokiem za zwinną wiewiórką zdradzały, że słyszy i widzi więcej niż mogło się wydawać. Tak mała i bezbronna w asyście wielkiego drzewa, wzbudzała nawet sympatię.

Nie miała nikogo. Nikt jej nie odwiedzał. Nie mówiła wiele, najczęściej rozmawiała z dziadkiem. Mnie nazywała Laleczką ze względu na oczy błękitne jak u sklepowych lalek. Zapraszała do domu tylko wtedy, gdy pojawiał się złocisty miód i świeże, ciepłe kozie mleko.   

Najpierw obserwowała mnie uważnie, gdy w głowie układałam wersy i kluczyłam między kozami wypasanymi przez dziadka. Tak zapatrzona wyglądała, jakby spłynęła ze starego portretu i wylała się wprost na betonową posadzkę. Kiedy byłam już blisko, unosiła się lekko, by poprawić pled i dociskała do powiek druciane okulary. Zdawało mi się, że wcale nie było w nich szkiełek. Jej oczy były zbyt wyraźne, choć tkwiły głęboko w poduszkach zmarszczek.

Potem unosiła skurczoną dłoń i, ledwo zauważalnym gestem, przywoływała do siebie. Podchodziłam do niej niepewnie. Jej wąskie jak źdźbło trawy usta układały się w idealnie prostą kreskę, którą podświadomie przyjmowałam jako uśmiech. Drobne, pochylone ciało skrywało się w plątaninie kilku warstw osobliwych tkanin. Jakby wszystkie te smętne ubiory narzucała na siebie w obawie przed grabieżą.

A później szłam za starszą panią  mrocznym korytarzem, prowadzącym do kuchni. Wewnątrz panował zaduch piwnicznej wilgoci, zbutwiałych liści i świeżej ziemi. Głuchą ciszę przerywało echo moich butów stukających o posadzkę – rozlewało się po ścianach i suficie, unosiło w powietrzu jak zapach. Rozgrzane ciało nieoczekiwanie stawało się zimne i sztywne. Na czubku języka osiadł lęk; szczypał lekko, podrażniając wargi. Mogłam uciec, ale wiedziałam, że nic złego mi się nie stanie, że za chwilę dostanę kubek koziego mleka i kromkę chleba z miodem.

Wchodziłyśmy do jasnej kuchni dziko kontrastującej z ciemnością dawnego gabinetu widocznego przez odemknięte drzwi. Na skrzypiących jak stare koła drewnianego wozu półkach zalegały ciężkie foliały, obsypane pyłem przeszłości, który przy każdym najmniejszym podmuchu wiatru, wskakującego znienacka przez nieszczelne okna, unosił się, jakby chciał zwrócić uwagę na swoje skarby ukrywane pod szarą woalką.

Bursztynowa słodycz niczym żywica spływała z puszystej skiby, oblepiając rozkosznie palce. Ciepłe, słonawo-słodkie mleko przyklejało się do błyszczących od miodu ust. Upojona smakiem na krótką chwilę zapominałam, gdzie jestem.

Pani Żelazna zostawiała mnie czasami samą przy posiłku. Wsuwała się do gabinetu, by po chwili pojawić się w drzwiach, przez które wchodziłyśmy. Niekiedy echo starczych ruchów szeleściło gdzieś z prawej strony, by z nagła wybić się mocniej na przeciwległym krańcu holu. Tuż nade mną wibrowały czyjeś kroki, choć równocześnie uszy moje wyłapywały skrzypienie zaraz za ścianą bezwzględnie stojącą za moimi plecami. Za każdym razem słyszałam też płaczliwy śpiew starej pozytywki.

Kiedyś wstąpiłam w tę osobliwą ciemnicę.

Nie mogłam doczekać się powrotu dziedziczki, więc postanowiłam wrócić do dziadka. Mroczność, płoszona lekkim światłem wypełzającym z kuchni, tężała powoli, obłapiając stopniowo głowę, ramiona i stopy. Nie widziałam wyjścia, choć powinno być niedaleko. Skierowałam kroki w miejsce, z którego przybyłyśmy i stanęłam przed grubą kotarą z trudem dźwigającą ogromne złote kwiaty powiązane zgnitą zielenią kłębowiska pnączy. Rozsunęłam ją i znalazłam się w maleńkim pokoiku. Kilkanaście starych, powykrzywianych krzeseł tłoczyło się w nim niczym banda rzezimieszków porysowanych bliznami. Przecisnąwszy się pomiędzy oprychami, dotarłam do wąskich drzwiczek. Nacisnęłam lodowatą klamkę i z narastającą trwogą wtargnęłam do wielkiej sypialni.

Kluczyłam tak po tym labiryncie pomieszczeń, których wciąż przybywało. Jeden pokój przechodził w drugi, sypialnie dwoiły się i troiły. Raz miałam wrażenie, że rozpoznaję kształty izb, w których już byłam, by później poddawać owe wyobrażenia w wątpliwość graniczącą z obłędem.

Kiedy panika zastąpiła niepewność, poczęłam wrzeszczeć przeraźliwie jak ptak zamknięty w potrzasku. Wtedy kościste ręce staruszki zstąpiły na mnie niby obręcz. Utulona obecnością, nie zwróciłam wcale uwagi na pogłos drobnych stąpnięć, które bez wątpienia nie należały do żadnej z nas. Teraz wiem na pewno, że ktoś tam był.

A może to wyobraźnia płatała figle?

To ten dom. Zostawił mnie z poszarpaną wstążką wspomnień i nieodgadnioną tajemnicą. U dziadków było jasno i przyjemnie. Tam – ciemno i chłodno. Do tego miejsca pasowała tylko ona. Dziedziczka.

8 komentarzy

  • Cóż za pełna poezji proza. Piękne porównania, metafory.
    Czekam na następne Twoje opowiadania.

    • Aniu, bardzo Ci dziękuję za ciepłe słowa. Na pewno pojawią się kolejne opowiadania. Pozdrawiam serdecznie 🙂

  • Moniko, zaniemówiłam! To proza poetycka, przepięknie napisany tekst! Niecierpliwie czekam na kolejne. Chylę czoła przed Twym talentem i proszę, pisz dalej!!!

    • Kasiu, dziękuję po raz tysięczny 🙂 Niesiona na fali radości po Waszych komentarzach, wpadłam dziś rano na pomysł na cykl opowiadań. Czytelnicy inspirują mnie najbardziej. Pozdrawiam ciepło i poetycko.

    • Karolino, biorę to za komplement 🙂 Dziękuję najpiękniej!

  • Przypominasz mi wakacje na wsi. Szkoda tylko, że nie spotkałam żadnej dziedziczki

    • Dziękuję 🙂 Ja do dziś nie jestem pewna, jak to z tą dziedziczką było. To tylko zamglone wspomnienie, a resztę dopowiedziała wyobraźnia. Niemniej, to jedno z ciekawszych wspomnień dzieciństwa. Ty mieszkasz w zamku, więc jesteś też poniekąd dziedziczką. Myśl w ten sposób, a może też przyjdzie do Ciebie historia 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.